Stara hollywoodzka zasada głosi, że skoro jakiś film osiągnął sukces to należy zrobić sequel 😉. Główni aktorzy zostają, należy tylko zmienić miejsce i czas.
Z moim wieczornym bieganiem po
Beskidach było podobnie. Skoro trzy tygodnie temu z energetycznymi znajomymi
Arka udało mi się fajnie polatać wieczorem na Klimczok, to dlaczego tego nie
powtórzyć, tym razem z Błatnią jako punktem docelowym.
We wtorek zaproszenie, a już w
środowy wieczór jechałem w kierunku Brennej. Oczywiście co niektórzy mogą
złapać się za głowę – jechać 60 km, żeby pobiegać kilkanaście kilometrów, ale
tak myślą tylko Ci, którzy nie rozumieją biegowych wariatów 😂. A jak jeszcze
dodam fajnych ludzi z którymi przyszło mi biegać … a gdy do tego Ci ludzie
znają trasę, to cóż więcej chcieć.
Pomysł na te nocne bieganie z
Arkiem i jego znajomymi jest skrojony praktycznie pod każdego. Są
szybkobiegacze, a w zasadzie przecieracze szlaków, są koneserzy –
truchtacze, w tym oczywiście i ja,
i są wreszcie wielbiciele chodzenia z
kijkami, na czele z sympatyczną żoną Arka – Iwoną. Taki podział powoduje, że
każdy w tej wesołej ekspedycji znajdzie swoje miejsce i nie musi się martwić,
że ktoś o nim zapomni lub co gorsza zostawi.
Długość trasy (zazwyczaj 10-15 km) i stopień jej trudności też jest tak pomyślany, że każdy nawet nowicjusz w górskim bieganiu czy nordikowaniu, powinien sobie poradzić. Nic więc dziwnego, że jak zauważyłem, nigdy nie ma problemu z frekwencją na takim wieczornym spontanie. Chociaż ja przebijam wszystkich, jeśli chodzi o odległość z domu do miejsca zbiórki.
Stąd także w środowy wieczór
zebrało się nas całkiem fajne „stadko” i z kopyta ruszyliśmy szlakiem na
Błatnią. Pogoda tym razem nas nie rozpieszczała. Już od Rybnika mocno padał
deszcz, który po dojechaniu na miejsce trochę osłabnął. Śniegu było tyle co kot
napłakał i to jeszcze w stanie mocno błotnistym. Stąd niczego nie zakładając na
obuwie pobiegłem z innymi do przodu. Mój bieg zakończył się po około 300
metrach, gdy podczas podbiegu na trasie pojawił się lód. Zamiast biegania aura
zafundowała nam regularną ślizgawkę i już po kilometrze nastąpiła pierwsza
przerwa na założenie raczków. Tylko nieliczni biegli dalej nie korzystając z
kolców lub raczków.
Warunki były naprawdę trudne. Na przemian poruszaliśmy się albo po totalnym lodzie albo po mokrym i ciężkim śniegu. I tak do końca nie wiedziałem co gorsze. O ile raczki zapewniały jako takie poruszanie się po lodzie, o tyle mokry, wręcz błotnisty śnieg sprawiał nam przykre niespodzianki. Stopy praktycznie całe się w nim zapadały, a do tego trzeba było uważać na różnego rodzaju zapadliny, które się pod nim chowały.
Ale daliśmy radę. Gdy tylko zobaczyliśmy schronisko na Błatniej, to na wyścigi pognaliśmy do przodu. Nie był nam straszny nawet wiatr, który znienacka się pojawił. Podczas gdy inni wpisywali się do zeszytu w ramach „Wyzwania Król & Królowa Błatniej”, ja wraz z dwójką kolegów pobiegliśmy jeszcze kilkaset metrów na szczyt. Musicie mi wierzyć – byłem tam, co obrazuje zdjęcie, które Sebastian zrobił mi z odległości jednego metra, bo wiatr był bardzo silny i praktycznie nie było nic widać.
A potem było to co uwielbiam najbardziej „z górki na pazurki” 😅. Na złamanie karku pobiegliśmy na sam dół. Były drobne uślizgi, było zaliczenie gleby, ale wszyscy dolecieliśmy w jednym kawałku i w wyśmienitych humorach. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym na ostatnim kilometrze nie musiał się zatrzymać i poczekać na Arka, bo wydawało mi się, że w tym naszym radosnym zbieganiu, wspólnie z dwójką innych osób, pomyliliśmy szlak. Ale Arek utwierdził mnie, że wszystko jest ok.
I tak dobiegliśmy do samego
centrum Brennej, gdzie zakończyła się nasza wieczorna, biegowa przygoda. Było
tak rewelacyjnie i tak udanie, że na pewno będzie kolejna odsłona „Spontany są
najlepsze 3”. Z tego co wiem, Ania poczyniła przygotowania, żeby w marcu, akcja
toczyła się na Czantorii, a ja zaproszenie już mam.
Było jeszcze rozciąganie po
biegu, które jak żywo przypominało odpalanie auta na zapych, ale musicie mi
wierzyć, że to było tylko takie ćwiczenie, a nasze auta odpaliły bez problemu 😂.
Prawdziwą furorę na sam koniec zrobiła moja herbata. Może i była przesłodzona,
ale miała jeden zasadniczy walor – była gorąca i dobrze nas rozgrzała przed
czekającą nas drogą powrotną 😋.
To był naprawdę mile spędzony
czas w gronie fajnych, energetycznych i wesołych ludzi. A gdy Arek i jego ekipa
zaproszą mnie znowu, żeby wieczorem potruchtać na kolejnej beskidzkiej górce,
to zabiorę ze sobą do samochodu każdego chętnego. Jest zabawnie, jest aktywnie,
jest bezpiecznie, o super dotlenieniu przed spaniem to już nie wspomnę 😀👍.
Komentarze
Prześlij komentarz