Przejdź do głównej zawartości

TURBACZ WINTER TRAIL czyli dwa dni biegowego szaleństwa 😅

 


GÓRSKIE ULTRA Ak-47

Karty na stół. To było najbardziej mroźne górskie ultra, w którym brałem udział. Organizatorzy Turbacz Winter Trail mieli bardzo ciekawy pomysł na dwudniowy festiwal biegowy. Na sobotę 13 lutego zaproponowali bieg ultra („Ak-47”), półmaraton („Zimna połówka”), półmaraton z psem („Bieg na sześć łap”), 10 km („Nocna dycha”). Na niedzielę 14 lutego w planie były biegi dla dzieci oraz wielki hit „Turbaczowe Love” czyli bieg dla par z okazji „walentynek” rozgrywany o 14.14. A oprócz tego ogniska, kuligi, zabawy ...


Organizatorzy wielu biegów czytając i analizując ostatnie rozporządzenie w sprawie obostrzeń podejmowali niełatwe decyzje o odwołaniu swoich biegów przenosząc je na przyszły rok (ostatnio Zimowy Janosik). Paweł i jego ekipa, podjęli się realizacji TWT. Uprościli formułę, zrezygnowali z klasyfikacji, wypuszczali zawodników falami, no i odwołali imprezy towarzyszące. Oczywiście zawsze znajdą się malkontenci, którym nie będzie to pasować, ale nie mnie. Ja jestem autentycznie wdzięczny tym wszystkim, którzy przyczynili się do organizacji tych biegów w takiej turystycznej formule. Dzięki temu mogłem sobie polatać na zupełnie nieznanej, trudnej technicznie, ale super oznakowanej trasie.

Jednego chyba tylko nikt, jeszcze parę tygodni temu, nie przewidział – bardzo trudnych warunków pogodowych.


Moja koleżanka z pracy Kaśka, która wprowadziła mnie w świat biegów ultra, przed wyjazdem dała mi kilka cennych cennych rad w sprawie ubioru, skorzystałem z nich i się nie zawiodłem (ta o kurtce puchowej - najcenniejsza 😀). Nie wziąłem sobie do serca tylko jednej uwagi – „Ty to jednak jesteś odważny, porywasz się w taką pogodę na bieganie po Gorcach” 😱😉.

Z samego sobotniego poranka, ubrany bardzo ciepło zameldowałem się na miejscu startu na Długiej Polanie w Nowym Targu, podobnie jak i inne osoby, które w ciągu godziny miały wyznaczony czas startu. Miało być nas więcej, ale brak możliwości rywalizacji i klasyfikacji oraz, jak podejrzewam, silny mróz mogły skutecznie odstraszyć sporo osób 😱.


Było naprawdę mroźno, padał śnieg, podwiewał wiaterek Jak się dowiedziałem, mieszkańcy Podhala określają takie warunki mianem „pizga złem” 😱, nie do końca wiem co oznacza ten pierwszy wyraz, ale na pewno mają rację. Po kilku kilometrach trzeba się było jeszcze przyzwyczaić do bardzo trudnej nawierzchni. Trasa w większości była mocno zmrożona, a nad tym wszystkim była spora warstwa luźnego, świeżego śniegu. Nie do końca można się było spodziewać, co mnie czeka. Noga raz odbijała się od lodu, a innym razem mocno zapadała się w śniegu. Miałem jedną sytuację, gdy serce podeszło mi do gardła w momencie, gdy lewa noga zapadła mi się w śniegu do wysokości uda.




Po raz pierwszy ukończyłem bieg, w którym pokonałem tyle kilometrów ile zakładali organizatorzy. Recepta była bardzo prosta - doskonałe oznakowanie trasy, ale przede wszystkim jedna wąska ścieżka biegowa i wysokie warstwy śniegu obok niej, które skutecznie odstraszały mnie od mojego radosnego biegania pobocznymi ścieżkami 😉.





To był trudny bieg i jedna z najtrudniejszych rywalizacji, bo z samym sobą. Bardzo szybko nasze skromne towarzystwo rozbiegło się po trasie i zdecydowaną większość trasy pokonałem samotnie. Pogoda nie sprzyjała zawieraniu biegowych przyjaźni na trasie. Każdy musiał rozsądnie zagospodarować siły, aby starczyło ich na cały blisko 50-kilometrowy dystans. W dwóch miejscach czekał na nas mobilny bufet zorganizowany przez organizatorów, a w nim m.in. jakże potrzebna gorąca herbata. Nie było także specjalnie czasu na zdjęcia, bo każde wyciągnięcie dłoni z podwójnych rękawic, w moim przypadku, powodowało drętwienie palców.




Przyznam, że miałem kryzys, który dopadł mnie na kilka kilometrów przed wbiegnięciem na szczyt Turbacza. Mijałem symboliczny pomnik katastrofy samolotu i … poważnie zastanowiłem się czy katastrofą nie zakończy się mój bieg. I wtedy przypomniałem sobie tekst z odprawy biegowej, że w okolicach schroniska na Turbaczu organizatorzy przygotowali dla uczestników biegu Ak-47 gorącą zupę pomidorową. I tam myśl pozwoliła mi zrobić te brakujące kilometry. A pomidorówka, którą zjadłem obok schroniska, smakowała mi najbardziej na świecie 😋 i dodała sił na kilkanaście ostatnich kilometrów.






A siły były bardzo potrzebne, bo tak oczekiwane zbieganie, które czekało mnie po opuszczeniu Turbacza, nie było łatwe. Raczki, na skutek mocnej pracy stopami i wykręcaniu butów na wszystkie strony, na 10 kilometrów przed metą, rozsypały się zupełnie. Dobrym pomysłem było zabranie kilku bufek. Było tak zimno, że dobrze było na jakiś czas zakryć usta i twarz. Niestety nawet bardzo krótkie opuszczenie wilgotnej bufki na szyję powodowało, że zamarzała ona na kość. Irek opowiadał mi kiedyś, jak od dołu zamarzają poszczególne partie człowieka podczas morsowania, ja doświadczyłem tego samego zjawiska, tyle że od góry 😉😀. W pewnym momencie chciałem poprosić spotkaną parę turystów o zrobienie mi zdjęcia, ale tak zesztywniała mi twarz, że praktycznie nie mogłem wydusić słowa … ale na szczęście było to chwilowe 😅.



Koniec końców dałem radę. Ak-47 mnie nie zastrzelił. Ostatni stromy podbieg zaprowadził mnie na górną stację wyciągu Długa Polana, a tam już czekał zbieg na metę 😅.

Muszę przyznać, że trasa krajobrazowo była bardzo ładna, nie wszystko było nam jednak dane podziwiać, bo padający non stop śnieg i mgły powodowały, że widoczność nie była najlepsza. Jednak sam widok zamarzniętych i oblepionych śniegiem drzew robił niesamowite wrażenie 👍. 

Dodatkowo na naszej trasie był kilkunastokilometrowy odcinek, który jak żyw przypominał serce, tyle że obrócone bokiem. Miał on swoją nazwę „Śladami olimpijczyków”. Napotkałem tam wiele osób aktywnie spędzający czas na nartach biegowych. Z kolei okolice Turbacza opanowane były przez turystów na skiturach. I właśnie podczas początku zbiegania z Turbacza na chwilę zaświeciło słońce pokazując całe piękno gorczańskiego krajobrazu. Niestety po niecałej godzince pogoda wróciła do normy.



To był mega ciężki bieg i jestem z siebie dumny, że udało mi się go ukończyć przeszło trzy godziny przed limitem. I to mi wystarczy. Podkreślę także, że jestem bardzo wdzięczny ORGANIZATOROM, którzy nam to tak fajnie zorganizowali 👏👏👏. Nie złamały ich przepisy czy uwagi ludzi, którzy zawsze znajdą dziurę w całym. Myślę jednak, że skrzydeł dodawały im słowa otuchy i poparcia od takich biegowych wariatów jak ja 😅, którym biegowo zawsze wszystko pasuje, a im poprzeczka wyżej zawieszona, to tym większa satysfakcja z ukończenia biegu. 

I na koniec słowo o medalach za ukończenie biegu. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Pomysł, żeby medalem była ręcznie robiona miniaturka czapeczki z ukończonym dystansem, po prostu czapka z głów 👍👏. Pamiątka na długie lata, a jak do tego dodamy wykonaną w takiej samej technologii opaskę biegową, która była w pakiecie, to nam tylko pokazuje, że Paweł i jego ekipa w tych ciężkich czasach zadbali nawet o najdrobniejsze szczegóły.



TURBACZOWE LOVE 

Pogoda lubi płatać figle. Na niedzielne popołudnie zaplanowano bieg, który miał być wisienką na torcie dwudniowego „rekreacyjno-turystycznego” biegania. Turbaczowe Love czyli bieg parami 💕. Zaskoczyła nas pogoda. Powiedzieć, że było przepięknie, magicznie, bajkowo to jakby nie powiedzieć nic. Mały mrozik, błękitne niebo, pełne słońce, zero wiatru – czy aby na pewno obudziłem się w Nowym Targu ? 😉




Rolowanie i mocny sen sprawiły, że po sobotniej masakrze nie było ani śladu. Zresztą nie mogę narzekać. Ja w sobotę przez kilka godzin biegałem po górach, a Mariola w tym czasie szusowała na nartach. Podbudowa zatem była. Podobnie jak kumulacja trzynastek. 13 jako numer startowy i planowany start o godzinie 13:13 - to się nazywa mieć szczęście 😂. Jak się okazało pierwsze i ostatnie sto metrów na kilkukilometrowej trasie stanowiła aleja z baloników, stąd przynajmniej kierunek biegu był jasny 😉😀. 


Trasa była idealnie przygotowana, w zasadzie cała wyratrakowana, widoki cudowne. Stąd rywalizacja zapowiadała się pasjonująco i taka w zasadzie była. Nie było żadnego regulaminu poza jednym warunkiem – przybiec na metę z tą samą partnerką, z którą rozpoczęło się bieg 😂😉. 






Tasowaliśmy się aż miło, śmiechu było co niemiara, dziewczyny żartowały, że takich emocji to nie było nawet na biegach Justyny Kowalczyk z Marit Bjorgen 😂. Muszę jednak powiedzieć, że Mariola mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła – w drugiej części trasy wrzuciła drugi bieg i trzy inne pary, z którymi biegliśmy dotychczas razem, zostały daleko w tyle 😉. 






Ostatnie kilkaset metrów, to podobnie jak w sobotę, stromy zbieg z górnej stacji wyciągu, ale przy bajecznej wręcz pogodzie. Moje pożegnanie z Gorcami postanowiłem uczcić pomyleniem trasy – zamiast biec na metę trasą dla biegaczy, ja pobiegłem trasą zjazdową 😂. Jednak szybko się ogarnąłem, dogoniłem moją żonę i wspólnie wbiegliśmy na metę w blasku fleszy. Potem chwila dla fotoreporterów 😉, później jeszcze na prośbę organizatorów sesja dla sponsora, który dołożył się do organizacji tego wydarzenia i na koniec odbiór przepięknych medali i pamiątkowych ciupag 👍. I tylko nie rozumiem dlaczego ciupagi dla facetów była dwa razy mniejsze od tych, które otrzymały kobiety ? Na moje zapytanie, otrzymałem dosadne góralskie wytłumaczenie, którego nie będę przytaczał 😂.







To były cudowne dwa dni, każdy inny i każdy smakował inaczej. Warto było wybrać się w Gorce, zobaczyć góry od ich zbójeckiej czyli sobotniej i łagodnej czyli niedzielnej strony. Zapomnieć o trudach codziennego dnia, zatracić kontakt z całym światem i to dosłownie, gdyż miejsce gdzie przebywałem pozbawione było zasięgu sieci komórkowej i internetowej. Wielkie podziękowania dla ORGANIZATORÓW na czele z Pawłem i Natalią. Dziękuję Wam z osobna za chęci, za samozaparcie, za pozytywną energię i ogromne serce, które włożyliście w organizację tej wspaniałej imprezy 👏👏👏.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H CHARYTATYWNIE DLA KAZIA

  Ultra Błatnia 24 h miała swój mały jubileusz. Była to dziesiąta edycja i mój dziewiąty w niej udział. I zawsze, gdy potem piszę relację zauważam pewien fenomen, ale i paradoks. Ci sami organizatorzy (Madziu, Mati i Grzesiu – wybaczcie 😉, to nie jest przytyk), prawie ta sama trasa, w większości ci sami wariaci, którzy dwa razy do roku spotykają się przy słynnej wiacie w Jaworzu, nawet bufet tak samo doskonały 😋. A ja pisząc swoje wrażenia ze startu mam ten sam dylemat. Nie o czym tu znowu pisać, ale co wyrzucić, żeby relację zrobić krótszą, żeby nawet najwięksi fani mojego „talentu” wytrwali do końca opowiadania 😀. Nie inaczej było i tym razem. Mój przyjazd był w pewien sposób symboliczny. Koniec grudnia operacja łąkotki. Miesiąc później pierwszy asfaltowy start na „Dzikim Ultra”, tydzień później treningowe pohasanie z orgami po trasie biegu „Leśny Lament” (zawody 26 kwietnia) i wreszcie to co tygrysy (a może lwy😉) lubią najbardziej, kolejny tydzień i pierwsze górskie bieg...

ULTRA ZADEK - Dziki Orła Cień czyli 70 km na … kijkach

  Trzecia edycja Ultra ZADEK i mój trzeci w niej udział. O moich poprzednich startach w Key-Key napisałem już tysiące słów i pewnie teraz mógłbym napisać ponownie sążnistą relację. Ale całkiem niedawno przysłuchując się pewnej ważnej dla mnie dyskusji, ważnych dla mnie osób usłyszałem, że kluczowe jest … usystematyzowanie przekazu, cokolwiek to znaczy 😉. A dla Reclika znaczy to tyle, że z perspektywy trzech kolejnych startów można tę moją relację trochę … uporządkować, co nie znaczy, że stanie się przez to … krótsza 😀. Zdjęcie ze strony biegu  Stąd moi Drodzy Czytelnicy, cała prawda o ZADKU w … 15 punktach. Kolejność nie ma znaczenia, a może i … ma 😉. 1.     WYŻYWIENIE czyli zaczynamy od sprawy najważniejszej. Na te zawody nie trzeba brać niczego do jedzenia i mówi Wam to ... Reclik. Nie potrafię ogarnąć do końca proporcji między zadkowym bieganiem a zadkowymi bufetami 🤔😉. A w zasadzie co na ZADKU czemu służy 😂. Idealne rozmieszczenie bufetów co 10 kilometr...

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że pios...