Ja i moje ADHD nie usiedzą na
miejscu … nawet na urlopie. Po przejrzeniu wszystkich możliwych kalendarzy
biegowych i upewnieniu się, że w czasie mojego pobytu w Rytrze nie ma żadnych
biegów w okolicy, postanowiłem sam sobie taki bieg zorganizować 😅.
Nie miałem większego problemu z
wyborem trasy biegowej. W czerwcu bardzo chciałem wziąć udział w VII
Biegu Wierchami. Niestety covidowe zamieszanie z przekładaniem biegów
spowodowało, że wystartowałem wtedy w innym biegu. Teraz miałem doskonałą okazję,
żeby to nadrobić.
Wybrałem dystans 30 kilometrów,
który nosił nazwę „Waligóra”. Szczegółowo zapoznałem się z regulaminem – limit
został określony na 6 godzin, zaś o punktach bufetowych, to mogłem jedynie
pomarzyć. Za to pierwsze miejsce w kategorii OPEN miałem zapewnione 😉.
Nie wszyscy podzielali mój
entuzjazm co do startu. Najlepiej obrazuje to poranna mina Codiego, który zgodził się
wraz ze swoją Panią, że jedynie zapewnią mi doping na drugim kilometrze w
centrum Rytra.
Ja zaś zaopatrzony w białą karteczkę ze strony internetowej organizatora z krótkim opisem biegu oraz wgranym trackiem udałem się do Ośrodka Ryterski, aby w okolicach ówczesnej czerwcowej godziny rozpoczęcia biegu, wystartować.
Początek trasy to asfalt, który początkowo łagodnie prowadził w stronę centrum Rytra, zaś potem dosyć gwałtownie pod górę doprowadził mnie do czerwonego szlaku. Całość liczyła około 2,5 kilometra. Nie lubię takiej nawierzchni, ale tutaj czekali na mnie nieliczni kibice w liczbie dwóch czyli Mariola i Cody. Mijałem pojedyncze zabudowania ze stadem pasących się owiec, przydrożną kapliczkę oraz ostatni samotny dom z całą gromadką piesków i kotków.
Następnie czekało na mnie to co Organizatorzy określali jako najtrudniejszy odcinek biegu – dziesięciokilometrowy podbieg pod Wielki Rogacz. Nie było przesady w tym twierdzeniu. Trasa raz bardziej stromo, raz bardziej łagodnie wspinała się w górę. Z tym, że tych odcinków bardziej stromo było zdecydowanie więcej. Wszystko rekompensowały jednak przepiękne widoki. Minąłem Kordowiec, zabudowania dawnej szkoły, dotarłem wreszcie na szczyt Niemcowej. Pogoda mi sprzyjała. Po porannym deszczu, wyjrzało słońce i wiał lekki wietrzyk. I tak podziwiając widoki, mijając kilkunastu pieszych turystów z którymi zamieniałem krótkie uwagi i pozdrowienia, systematycznie pnąc się w górę, dotarłem do Wielkiego Rogacza.
Nie ukrywam, że miałem lekkiego stresa, że mnie jako mistrzowi orientacji w terenie, coś za dobrze idzie ten bieg 😉. Garmin co prawda wskazywał, że cały czas jestem na szlaku biegu, ale czy to dla mnie było jakąkolwiek pozytywną wskazówką 😂. I wtedy na trasie doznałem przyjemnego zaskoczenia. Dostałem naoczne potwierdzenie, że biegnę we właściwym kierunku. Znalazłem dwa elementy z czerwcowego biegu – szarfę i znak kierunkowy. Wiadomo, że w takim samotnym bieganiu nie ma co liczyć na medal, ale szarfa stanowić będzie dla mnie cenną pamiątkę 😀.
Teraz czekał podbieg pod Radziejową (najwyższy punkt biegu). A mnie wróciły wspomnienia z ostatniego dnia lipcowej Etapowej Triady, która także przebiegała na tym odcinku. Wtedy człowiek był już po dwóch biegach i ostatni odcinek biegł w zasadzie „na rezerwie”, ale dzisiaj mogłem sobie pozwolić na większy luz. Stąd było i wbiegnięcie na wieżę widokową, była i seria pamiątkowych zdjęć, bo pogoda ku temu była wymarzona, było i podziwianie wspaniałego widoku, który rozciągał się z góry i na góry.
Po wybiegnięciu z Radziejowej napotkałem na trasie miejsce, które spowodowało, że na chwilę się zatrzymałem : nagrobek z metalowym krzyżem z tabliczką o treści: „Ś.P. Stanisław Baran, lat 55, odszedł w tym miejscu dn. 6. 11. 2005. Kochał góry. Stąd było mu bliżej.”. Na trasach biegów spotykam wiele krzyży, kapliczek, a nawet wojenne mogiły. Ale tutaj było to wspomnienie śmierci, jak podejrzewam zwykłego turysty, który jak wielu z nas poszedł w ukochane góry i już z nich nie wrócił . Zmarł podczas kolejnej górskiej wędrówki nie w wysokich partiach Himalajów, ale tutaj w Beskidzie Sądeckim. Może i jestem zakręcony na punkcie biegania i zawsze mi się śpieszy, ale tutaj musiałem choć na chwilę się zatrzymać i pomodlić się za duszę tego człowieka.
Ale potem był już powrót do biegowej rzeczywistości, bo już czekał na mnie kolejny punkt na trasie biegu – schronisko na Przehybie. Tu podczas Waligóry na biegaczy czekał ostatni punkt odżywczy, ale ja taki punkt musiałem zorganizować sobie sam. Nie macie pojęcia, jak kupiony z lodówki Radler może postawić biegacza na nogi 😋😂.
Chwila oddechu, spacer po schronisku i powrót na trasę. I to powrót w sensie dosłownym, bo spod Przehyby następował powrót czerwonym szlakiem i wbicie w szlak niebieski.
Teraz czekał na mnie już tylko
zbieg. Jednak myliłby się ktoś, myśląc, że to będzie łatwiejszy odcinek trasy.
Tu obowiązywała zasada patrzenia pod nogi, bo luźne i mokre kamienie były dosyć
zdradliwe. Ale jak tu patrzeć pod nogi jak wokół było tyle interesujących widoków
: powalone drzewa wzbudzające grozę, zwałowiska kamieni, a nawet „miodny szlak” który od razu
pobudził mój apetyt 😋😉.
I potem kolejne ciekawe punkty. Drewniany domek z opisem ścieżki przyrodniczej i … przybitą podkową. Pięciolistnej koniczyny na szlaku nie szukałem, to przynajmniej podkowę znalazłem na szczęście 😉. I zaraz potem napotkałem cały rząd drzew, z obdartą korą u ziemi. Wyglądało to przygnębiająco i byłbym zainteresowany, gdyby ktoś objaśnił mi to zjawisko, bo na robotę leśnych zwierząt jakoś to nie wyglądało.
Zaraz potem gwałtownie zmieniła się nawierzchnia po której biegłem. Zaznajomiłem się z moim ulubionym błotkiem. Po wczorajszych i dzisiejszych opadach zrobiło się mokro i ślisko. A dodatkowo przechodząc ze szlaku zielonego w żółty zaczął padać deszcz. To się już robi taka świecka tradycja, że w każdym biegu w którym uczestniczę, musi choć trochę popadać 😉.
Żółty szlak gminny, który stanowił ostatni odcinek trasy, w swym początkowym odcinku przebiegał przez mało uczęszczaną leśną ścieżkę, która kończyła się ciekawym jarem.
A zaraz potem wbiegłem na otwartą przestrzeń. Deszcz się skończył, a na mnie czekały dwie ostatnie atrakcje na trasie – wiatrak i ryterski bunkier. I pomyśleć, że jeszcze niedawno na ultra w Kamieńsku mijałem całe wzgórze wiatraków. A tutaj samotnie stał jeden i stanowił swego rodzaju atrakcję turystyczną. Zbiegając minąłem jeszcze samotny krzyż, który został wzniesiony z okazji 75-lecia miejscowej parafii i asfaltową drogą pomknąłem do mety czyli Ośrodka Ryterski, z którego rozpocząłem swój samotny bieg.
Po raz kolejny nie zagubiłem się podczas biegu. Co jest tego przyczyną ? Miało być 30+ i było, co przy moim wbiegnięciu na wieżę widokową, lataniu naokoło wiatraka i kilku innych drobnych szaleństwach jest skromnym osiągnięciem 😅.
Trasę Waligóry zakończyłem o blisko godzinę przed obowiązującym podczas czerwcowego biegu limitem.
Co mogę napisać więcej ponad to co zawarłem w relacji ? Trasa bardzo mi się spodobała, była wymagająca, ale takie powinny być górskie biegi. Pokonałem ją na kompletnym lajcie, a mimo to ze sporym zapasem czasu. Stąd mogę polecić ją każdemu, kto pokonał już górską połówkę, a jednocześnie uważa, że maraton w górach jest ponad jego siły. Trochę się napocicie, trochę nastękacie, ale widoki i napotkane miejsca wszystko Wam zrekompensują 😅👏. Zaś na mecie satysfakcja gwarantowana. Stąd wpiszcie sobie w kalendarz „Czerwiec 2022 – Bieg Wierchami”, bo warto 👍. Dystans „Waligóry 30+” Wam opisałem, a są tam jeszcze „Corno Owca 10+”, „Basior 60+” oraz „Ultra Bieg Wierchami 100+”. Zatem każdy wybierze coś dla siebie. Ja na przyszły rok wpisałem sobie do kalendarza Basiora.
Komentarze
Prześlij komentarz