To było moje kolejne samotne
zmierzenie się z dystansem biegu, który w tym roku odbył się w Beskidzie
Sądeckim. Tym razem na tapetę wziąłem bieg z lipca tego roku -
Przehyba Trail, a konkretnie dystans 20+. Zgodnie z regulaminem liczył on 23
km, zaś limit na jego zrobienie określony został na 5 godzin. Czy to dużo czy
to mało i jak wyglądała trasa - takie ambitne zadanie wyznaczyłem sobie w
sobotni poranek, gdy około szóstej rano zameldowałem się na miejscu startu
czyli w okolicach boiska Orlik w Gołkowicach Górnych. Zameldowałem się sam z
moim Garminem i wgranym trackiem, ale bez słynnej pomocniczej karteczki, gdyż
Organizatorzy na swojej stronie, poza mapą, nie zamieścili krótkiego opisu
trasy. Opublikowane zostały jednak relacje uczestników biegu, stąd miałem jako
takie pojęcie o tym co mnie może czekać i w jaki sposób zostały wtedy oznaczone
biegowe trasy.
Sobotni poranek zapowiadał się
wręcz jako wymarzony do biegania. Po opadach z poprzedniego dnia nie zostało
już ani śladu, nic tylko truchtać czy lecieć, a może kontemplować trasę – tutaj
wybór należał tylko do mnie – jedynego uczestnika biegu 😀.
Z relacji uczestników wiedziałem,
że Organizatorzy do oznakowania tras używali fluorescencyjnej farby malowanej
na twardych (stałych) elementach oraz biało-czerwonych taśm. Oznakowanie
pozostało, strzałki były w dalszym ciągu widoczne i praktycznie od startu
towarzyszyły mi na trasie. Gdzieniegdzie spotykałem także i szarfy. Wszystko to
wlewało w moje serce wiele optymizmu, bo przecież to był wiadomy znak, że
biegnę właściwym szlakiem.
Pierwsze widoczne zaskoczenie.
Asfalt, a właściwie jego nadmiar. Przyzwyczajony jestem, że wiadomo, jakoś
trzeba nas, biegaczy, wyprowadzić w góry od miejsca startu, ale tutaj miałem go
przesyt. Skończył się praktycznie na około piątym kilometrze, a jak się później
okazało, pojawił się jeszcze w środku dystansu oraz na jego końcu. Skromnie
licząc było go około 10 kilometrów, co jak na trasie 23 kilometrów biegu
górskiego, jest moim zdaniem trochę zbyt wysokim wynikiem. W ten sposób
rozwiązała się też zagadka bardzo dobrych czasów osiągniętych przez biegaczy
podczas lipcowego biegu.
Słońce budziło się dopiero do
życia, mogłem podziwiać do woli krajobrazy, a zarazem gdzieniegdzie być witany
radosnym szczekaniem przez domowe psiny. Jak dobrze, że ich jedyny sprint
kończył się na ogrodzeniu. Znikąd żywego ducha i gdyby nie strzałki malowane na
asfalcie i wskazania mojego garmina gotów byłbym pomyśleć, że biegnę w
niewiadomym kierunku 😉. Nie przejmujcie się moją miną na ostatnim zdjęciu pod tym akapitem - w pewnym momencie miałem już dość asfaltowego biegania 😉😂.
Z widoczną ulgą powitałem granicę, w której rozpoczynała się szutrowa nawierzchnia, ulga była tym większa, że napotkałem pierwszą, ale nie ostatnią szarfę pozostawioną z lipcowego biegu. Słoneczko zaczęło przygrzewać, ściągnąłem więc biegową kamizelkę i dalszą część trasy „pobiegłem” w koszulce zaprzyjaźnionych pieRUNszczoków.
Wbiegłem w las i od razu napotkałem moją ulubioną nawierzchnię w postacie sporych kamieni, błotka, a nawet centralnie płynącego trasą strumyka. Napotkałem też pierwszego człowieka (jak to brzmi 😀), który z koszykiem grzybów podążał trasą. Skorzystałem wtedy z okazji i poprosiłem Go o zrobienie mi zdjęcia.
Trasa cały czas przebiegała lasem. Mozolnie wspinając się w górę, ani się nie spostrzegłem jak minąłem granicę 1000 m npm. W perspektywie całej trasy to był chyba jej najtrudniejszy fragment. Sporo lasów, trochę ukrytych polanek i cały czas w górę.
Nagle zaskoczenie – wbiegłem na asfalt, a tam znak, że do Przehyby pozostało 1,5 kilometra. A więc znowu asfalt, „rozpędziłem się” 😉, a tu już znaczek na asfalcie wskazywał kilometr do szczytu.
Wtedy jednak się zatrzymałem. Moją uwagę przykuło niezwykle urokliwe miejsce, które mijałem z mojej prawej strony. Mimo, że jestem koneserem biegania, to jednak w oficjalnym starcie nie zatrzymałbym się tu na dłużej, ale dzisiaj mogłem sobie pozwolić na dłuższą chwilę zapomnienia 😀. Miejsce to miało oficjalną nazwę „Krzesło Świętej Kingi” a składało się z kaplicy, źródełka, głazu z tablicą poświęconą pamięci partyzantów podziemia antykomunistycznego. Jednak tym co przyciągało uwagę było wspomniane krzesło, a właściwie olbrzymich rozmiarów kamień, który je przypominał. Według legendy, Św. Kinga uciekając przed Tatarami do Pienin, na nim odpoczywała. Odpocząłem więc i ja, ale zaraz ruszyłem w dalszą trasę.
Czułem się trochę jak kolarz, kolejny napis na asfalcie wskazywał 500 metrów. Jednak gdy oprócz napisów zobaczyłem także tabliczkę z napisem 100 metrów WYŚCIG i mnóstwo reklamowych banerów na szczycie, to dotarło do mnie, że szykuje się jakaś większa impreza.
Chociaż nie powiem, przez chwilę przemknęła mi myśl, że to na moje powitanie 😉😂. Na szczycie spotkałem dwóch sympatycznych facetów, którzy byli w trakcie technicznych przygotowań do organizacji mety wyścigu kolarskiego. Przywitałem ich z humorem, że oto wbiega pierwszy uczestnik wyścigu tyle, że bez roweru 😉😂, a oni odwdzięczyli się wykonaniem mi zdjęć.
Przede mną w całej okazałości prezentowała się wieża, a zaraz obok schronisko – widoczny znak, że jestem na Przehybie. Pogoda wymarzona, krajobrazy przecudne. Zarządziłem więc krótką przerwę na filmiki i zdjęcia.
Ale zaraz potem, nie ma zmiłuj, kontynuowałem mój samotny bieg. Mając jeszcze w pamięci wszystko to co spotkało mnie na Przehybie, biegłem sobie nadzwyczaj radośnie, zaliczając wyjątkowo błotny odcinek biegu. I z tej radości na Rozdrożu zamiast skręcić pognałem sobie do przodu. Pierwszy przestrzał, ale bardzo skromny, jakieś 100 metrów i grzecznie wróciłem na trasę biegu 😂.
Teraz biegłem odcinkiem, który pokonałem kilka dni temu w ramach „Waligóry”. Ale już na następnym Rozdrożu pożegnałem trasę „Waligóry” i pobiegłem trasą Przehyby. Napiszę krótko, lubię taki trail. Wąskie, ale twarde ścieżki, co prawda trochę korzeni, ale mało luźnych kamieni. Nagle patrzę, a „Pod Zgrzypami” czeka na mnie szeroka, szutrowa nawierzchnia. No to lecim. Kolejny przestrzał, tym razem na jakieś 200 metrów. Nie zauważyłem ani wskazań Garmina, ani strzałki na kamieniu pozostawionej przez Organizatorów. Liczyła się radość biegania. No to tej radości miałem 200 metrów powrotu pod górkę 😂.
A przecież wystarczyło tylko przeciąć szutrową drogę i dalej mknąć wąską ścieżką w dół. Mknąć, jak mknąć, bo już czekała na mnie „przyjemna” naturalna przeszkoda w postaci gęsto rosnących pokrzyw. Oj pozbyłem się tam reumatyzmu na dłuższy czas 😂.
I dalej tą fajną wąską ścieżką, przeskakując korzenie i nieruchome kamienie leciałem sobie spokojnie w dół. Strzałki wskazywały mi właściwy kierunek biegu, zaś w oddali powiewała kolejna biało-czerwona szarfa. Czyli jestem na właściwej trasie. Trochę blotka, trochę szutru, trochę ciemnego lasu. Czyli wszystko na co powinien składać się porządny trail. Trochę dalej mój Garmin lekko zwariował. Wbiegałem w jar, poprzedzielany od czasu do czasu innymi ścieżkami, ale bardzo czytelne strzałki pozostawione przez Organizatorów prowadziły mnie we właściwym kierunku.
I wtedy zdarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego. Wbiegłem ponownie na asfaltową drogę, Garmin wskazywał, że do mety pozostało około 4 kilometrów, a moje bieganie, przy całym mega lajtowym podejściu, miałem zakończyć po około 3,5 godzinach. Zegarek wskazywał, że mam skręcić w Drogę na Bacówkę, dla pewności zauważyłem w pobliżu biało-czerwoną szarfę. Niestety droga była zamknięta. Solidna brama i otaczający całą nieruchomość płot stanowiły barierę nie do przebycia. Co prawda na bramie wisiała informacja, że przejście w sobotę jest otwarte od 8.00 do 13.00, ale dlaczego właśnie dzisiaj jest zamknięte, to mogłem sobie podyskutować jedynie z kłódką.
Podjąłem różne próby obejścia tego : przez dzikie łąki, przez krzaki, przez strumyk, przez śliski wąwóz. Straciłem sporo czasu, a każdy powrót do wspomnianej nieruchomości z jej drugiej strony, także zamkniętej, wskazywał według Garmina, że powróciłem na trasę, której … nie było.
Kiedy po raz trzeci minąłem najbardziej wysunięty u dołu dom, z którego już nawet psu nie chciało się kolejny raz wylecieć na drogę, aby mnie obszczekać 😂, postanowiłem włączyć lokalizator google, aby wskazał mi drogę na Orlik. Przebijając się przez chaszcze dotarłem w końcu do asfaltowej drogi i po przeszło dwóch kilometrach dotruchtałem na Orlik.
Wtedy dopiero zobaczyłem jaki dystans zaliczyłem na trasie, która miała liczyć 23 km. Przeszło 26 kilometrów. Ktoś powie, że wrócił stary, dobry Reclik ze swoim zagubieniem i szalonym bieganiem 😂. Wszystko ładnie, ale nawet pisząc te słowa i po przejrzeniu map, ja w dalszym ciągu pozostaję w nieświadomości, jak należało ominąć feralną i zagrodzoną nieruchomość.
Koniec końców, przy całej tej
niespodziewanej przygodzie na końcu trasy i zrobieniu przeszło 26 kilometrów,
na mecie zjawiłem się na trzy kwadranse przed limitem. Moją relację
zatytułowałem „Przehyba 20+ (+++), plusiki w nawiasie oznaczają dodatkowe trzy
kilometry do planowanych dwudziestu trzech 😅.
Jaka była Przehyba 20+ ? Trasa pełna przeciwieństw. Sporo asfaltu, którego nie lubię, ale też piękny zbieg w drugiej części trasy, który dawał mi taką fajną swobodę latania 😅. Trasa szybka, niezbyt trudna, z dużą ilością biegania w lesie, co przy lipcowym terminie ma duże znaczenie. Polecam ją szczególnie osobom, które dotychczas startowały na asfaltowych połówkach, a teraz chcą sprawdzić co to jest górski trail. Na Przehybie 20+ otrzymają możliwość bezpiecznego, łagodnego przejścia pomiędzy bieganiem na asfalcie a bieganiem w terenie.
A gdy już wracałem samochodem do
swojej kwatery, grzecznie zatrzymała mnie policja, gdyż z przeciwka właśnie
podążali kolarze w kierunku Przehyby 😀. Ja wiedziałem jedno, byłem tam dzisiaj pierwszy, ale nie chciałem im psuć zabawy 😂.
Komentarze
Prześlij komentarz