Przejdź do głównej zawartości

Nocne Marki, Turbodycha i PieRUNski Halloween


Dwa ostatnie dni października pożegnałem trzema biegami. Każdy inny, każdy na swój sposób zasługujący, aby poświęcić mu osobną relację.

NOCNE MARKI

Zaczęło się od sobotniego popołudnia i wyjazdu z Adrianą do Siemianowic Śląskich na bieg „Nocne Marki”. Tak sobie na dzień dobry pomyślałem, niby nocne marki, a bieg rozpoczyna się o godzinie piętnastej, przecież to tylko dyszka. Ale czy ja jestem człowiekiem, który czepia się szczegółów 😉. Same zawody składały się z trzech biegów na 10 km, 5 km i NW na 5 km, a jeszcze przed nimi rozegrano zawody dla dzieci.

Przyjechaliśmy do miejsca, które od początku zachwyciło nas swoim niepowtarzalnym klimatem. Staw „Rzęsa”, bo o nim mowa, to zrewitalizowany teren byłej piaskowni z licznymi stawami, ścieżkami spacerowymi i graniczący z olbrzymim terenem leśnym.


Pozostawiliśmy samochód na jednym z licznych miejsc postojowych i piechotką udaliśmy się do biura zawodów. Zawody zawodami, ale widać było, że to miejsce żyło. Co chwilę mijaliśmy całe rodziny, które korzystając ze słonecznej wręcz pogody postanowiły miło spędzić tu czas. Do startu pozostawała niespełna godzina, więc i my mogliśmy trochę przespacerować się po okolicy. I tak odwiedziliśmy mini park dinozaurów, zaś Ada zainteresowała się usytuowanym obok miejsca startu namiotem, w którym każdy zawodnik mógł skorzystać z terapii metodą Bowena, i od razu zarezerwowała sobie tam miejsce po ukończeniu biegu 😀.





Podziwialiśmy także liczne stroje i kreacje, w których zawodnicy zamierzali wystartować w biegu. Zdecydowana większość z nich wybrała dystans 5 kilometrów, ale zdarzały się także wyjątki, jak moja znajoma Ela, która z powodzeniem ukończyła dyszkę.




Godzina startu zbliżała się nieubłagalnie, jeszcze tylko parę minut energetycznej rozgrzewki, po której nie mniej energetyczny i super dowcipny prowadzący zachęcił nas do zajmowania miejsca na starcie. Bieg na 10 kilometrów to dwie pętelki prowadzone po bajkowej wręcz trasie. Czego na niej nie było : stawy, lasy, pole golfowe, tężnia, pola kukurydzy, a to wszystko w pełnym słońcu i liściach pod naszymi stopami. Nic tylko poddać się urokowi chwili i biegać, biegać, biegać …






A muszę jeszcze dodać, że zgubić się nie było można. Taśmy, oznakowanie przebytych kilometrów i rozmieszczeni dosłownie co krok wolontariusze sprawnie zadbali, żeby nie przyszło mi do głowy zbaczać z trasy 😉😅.



Na mnie osobiście ogromne wrażenie zrobił olbrzymi cmentarz, który mijaliśmy podczas biegu. Na drugiej pętli zatrzymałem się i zrobiłem parę zdjęć. Okazało się, że jest to jeden z 10 utworzonych w Polsce w latach 1996-1998 cmentarzy żołnierzy niemieckich, którzy polegli na ziemiach Polski podczas II wojny światowej. Akurat do tego w Siemianowicach przeniesiono prochy około 28 tysięcy żołnierzy, które ekshumowano z miejsc pochówku w województwach: małopolskim, świętokrzyskim, śląskim i łódzkim. Na ogromnym terenie zauważyłem proste, kamienne krzyże oraz obeliski z wyrytymi nazwiskami żołnierzy.




Mimo, że nie śpieszyliśmy się z Adą jakoś specjalnie z ukończeniem tego biegu, dyszka nam bardzo szybko przeleciała, co jest dla mnie kolejnym dowodem, że dłuższe dystanse smakują bardziej. Jeszcze tylko odebranie bardzo ładnego medalu, parę zdjęć na ściance i Ada mogła udać się na umówione spotkanie z terapeutą. Nie zgłębiłem do końca tej terapii, bo w tym czasie obserwowałem dekorację na najciekawsze przebranie, ale muszę przyznać, że u Ady pierwszym i widocznym znakiem następującym po wyjściu z namiotu był … wilczy apetyt z jakim pałaszowała faszerowanego podpłomyka 😋😉. Później jeszcze kibicowaliśmy najlepszym zawodnikom na 5 kilometrów i zadowoleni z udziału w tak fajnej imprezie udaliśmy się w drogę powrotną. Polecamy wszystkim ten bieg, bo sama trasa, jak i jego organizacja zasługują na piątkę z plusem 👏👍. I tak, jak na początku trochę się dziwiłem, że Nocne Marki zaczynają się o piętnastej, tak po zakończeniu mojego biegu, byłem wręcz wdzięczny organizatorom, że za dnia mogłem zobaczyć i zapamiętać wszystkie te ciekawe miejsca, które mijałem na trasie. A kto chciał kończyć zawody przy zapadających ciemnościach i sprawdzić jak to jest być "nocnym markiem", a może i postraszyć towarzystwo 😉 mógł wybrać bieg lub nordic walking na 5 km, które swój start miały o siedemnastej. 








TURBODYCHA

Moja biegowa doba się jednak nie zakończyła. Lekka drzemka i tuż po pierwszej w nocy udałem się w pewne sekretne miejsce, aby wspólnie z grupą „Radlinioki w Biegu” pobić rekord świata na 10 kilometrów. Dlaczego piszę „sekretne miejsce”😉? Otóż nie ufając sobie nawet za grosz w zakresie orientacji w terenie, poprosiłem Sylwię - organizatorkę biegu, aby wysłała mi pinezkę z miejscem startu. Pinezkę owszem i dostałem, ale prowadzącą na środek pola w sąsiedniej gminie. Już zacząłem wierzyć w jakieś teorie spiskowe, które uniemożliwiają mi uzyskanie kosmicznej życiówki, ale kilka minut później dostałem od Sylwii właściwą lokalizację. Poprzednia okazała się podobno miejscem, w którym wraz ze swoim mężem podziwiała noc wcześniej jakieś zjawiska na niebie. Jak mówi moja znajoma, nie wnikaj i nie drąż 😉😂.

Na miejscu zebrała się nas dziewiętnastka spragnionych rekordu biegaczy. Oczywiście większość stanowili Radlinioki, ale była też Kasia i Agata z Formy Wodzisław, no i ja – biegowy obywatel świata 😉.






Po krótkim, ale treściwym wstępie męża Sylwii – Darka, pognaliśmy na atestowaną i jedyną w swoim rodzaju biegową leśną ścieżkę 😅. Pogoda w żaden sposób nie przypominała ostatniego dnia października. Druga w nocy, a tu przyjemna plusowa temperatura, bezwietrznie i gwiaździście. Nic tylko bić rekordy. Od razu wiedziałem, że tempo będzie zabójcze, stąd starałem się wyeliminować potencjalnych rywali zasypując ich potokiem słów, oni z kolei liczyli, że mnie zgubią w tych ciemnościach i tak żeśmy się wzajemnie szachowali 😂😉.



Podobno, jak twierdziła Sylwia, tą trasę pokonałem już kilkukrotnie. Ale ja się tu gubiłem za dnia, a co dopiero w środku nocy. Podziwiałem Radlinioków, jak oni w tym gąszczu leśnych ścieżek potrafią znaleźć właściwą trasę. Jak oni za pierwszym razem trafili do Studzienki. Ja tu parę tygodni wcześniej, chyba z pięć razy krążyłem wokół tego miejsca 😂 (Marysia i Magda potwierdzą).



Z taką ekipą zakręconych wariatów biegło mi się pierwszorzędnie. Kilometry śmigały, czego nie można było powiedzieć o wskazówkach zegara. Wystartowaliśmy za dwie minuty druga w nocy, minęła przeszło godzina, a zegar dalej wskazywał drugą w nocy. Naszym wysokim tempem zagięliśmy czasoprzestrzeń 😉😂. Wbiegając na metę mój zegarek wskazywał 16 minutę i 38 sekundę biegu. Moja życiówka okazała się jednocześnie rekordem świata 😉👏.




Już na mecie otrzymaliśmy pamiątkowe medale, był czas na zdjęcia i wiele minut rozmów. Bo mimo, że pora późna, że byliśmy wyczerpani tempem biegu 😉, jakoś trudno było nam się rozstać. Sylwio i Darku bardzo Wam dziękuję za zaproszenie, za niewyczerpane źródło biegowych pomysłów i inspirowanie innych (w tym i mnie) do uczestnictwa w szalonych biegowych zabawach.







PieRUNski Halloween

A to nie był jeszcze koniec biegowych wydarzeń z moim udziałem. Dzień rozpoczęty Turbodychą postanowiłem zakończyć imprezą organizowaną przez PieRUNskie CanGóry na Pszowskich Dołach. Fenomen tego miejsca i tej grupy polega na tym, że organizując różne biegowe imprezy dokładnie w tym samym miejscu i praktycznie na tej samej trasie, zawsze potrafią człowieka czymś nowym zaskoczyć 👏. Pierwszy raz zawitałem tutaj przy powoli zapadających ciemnościach. Miało być i strasznie i śmiesznie, i tak w istocie było. Moimi towarzyszkami były Czerwony Kapturek i Ania z Zielonego Wzgórza czyli pokojowo i serdecznie, a przywitała nas cała armia postaci rodem z horrorów 😱. Ja do końca nie miałem pomysłu na przebranie, bo wiadomo cały czas jestem … w biegu, więc wrzuciłem na głowę jakąś kolorową perukę i założyłem na nos okulary. Jakie było moje zdziwienie, gdy już pierwsza napotkana osoba ochrzciła mnie mianem „Krejzolka Mariolka” 😂(z kabaretu Paranienormalni) i tak już zostało do końca imprezy.





Na Pszowskie Doły przybyło w sumie kilkadziesiąt osób. Gdy czytałem listę zapisanych, wydawało mi się, że znam prawie wszystkich, ale przebrania sprawiły, że trudno było niektórych rozpoznać, tym bardziej, że robiło się coraz ciemniej.








Przebyte wspólnie kilometry szybko upłynęły nam na rozmowach, żartach i … straszeniu. Mimo wielu niebezpieczeństw Czerwony Kapturek bezpiecznie dotarł do mety, złowieszcze panny młode nie nakłoniły po drodze nikogo do ożenku, zaś wampiry tudzież inni złoczyńcy nie wyrządzili nikomu krzywdy - wszystko to dlatego, że pod przykrywką o porządek zadbała pewna policjantka 😉.







I tak w bardzo wesołym nastroju dotarliśmy do końca naszego biegu, a tam czekały na nas same smaczne rzeczy. Każdy zachwycał się czymś innym -pyszną zupą, babeczkami, izotonikami, ale dla mnie niebem w gębie była szarlotka 😋 przygotowana przez pewną tajemniczą brunetkę, która jak się okazało, też pracowała … pod przykrywką i również nie mogę zdradzić jej nazwiska 😉😂.





I na koniec wyszło na to, że u pierunszczoków na imprezie, przecudownie czas spędziło : mnóstwo przebierańców, dwóch tajniaków i … jedna Krejzolka Mariolka 😂. 






W relacji wykorzystałem także zdjęcia wykonane przez Adrianę Tomalę i Dariusza Krause.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że