Przyznam się, że po raz pierwszy
miałem małe obawy związane ze startem w takich zawodach. Hasło, które
towarzyszy temu biegowi „Ponoć najtrudniejsze ultra …” nie wprowadza człowieka
w jakiś radosny nastrój. Profil trasy też niczego sobie. Do wyboru był Przepieron
71 km (trzy pętle), Pieron 47 km (dwie pętle), Bestyja 24 km (jedna pętla) i
Bestyjka 10 km.
Tak się zastanawiałem, jak ja ze
swoim freestylowym bieganiem, z bawieniem się i czerpaniem garściami z trasy w
ogóle odnajdę się na takim biegu. Stąd zdecydowałem się zostać Bestyją i
wystartować na dystansie jednej pętli. W tym piekielnym starcie towarzyszyła mi
pokrewna dusza z Rybnika czyli Grzegorz Janczyk.
Wyjazd wczesnym rankiem z Rybnika
i pierwsze dyskusje w samochodzie. I hasło Grzesia „wiesz mam jakieś małe obawy
z tym startem i opanowała mnie lekka niechcica” 😱. Ani mu się nie przyznałem, że
ja też miałem małe wątpliwości i szukałem jakiegoś mocnego bodźca, który by mnie
rozbudził w ten dżdżysty poranek.
Ale po przyjeździe do Ustronia
było już tylko weselej. Wizyta w biurze zawodów, a tam przemiłe powitanie przez
Iwonę Juzof, która pracowała jako wolontariusz przy wydawaniu pakietów
startowych, krótka wesoła rozmowa i jeszcze ten numer startowy … 997, coś
czułem że pewna moja mundurowa dobra znajoma od rana miała czkawkę 😉.
Z cieplutkiej siedziby OSP powoli musieliśmy się udać na miejsce startu. Oczywiście, zaszalałem z samego rana i tak pokierowałem Grzesiem, że z biura zawodów zamiast w kierunku Czantorii, pojechaliśmy w kierunku Wisły 😉. Ale spokojnie dosyć szybko wprowadziliśmy korekty i znaleźliśmy miejsce do parkowania. A tam po raz pierwszy naocznie przekonaliśmy się, że zbliżamy się do Piekła, przynajmniej biegowego. Niedaleko nas zaparkowały samochody z zawodnikami, którzy zapisani byli na dwie lub trzy pętle, ale odpowiednio po jednej lub dwóch pętlach zrezygnowali z dalszego udziału. Umorusani błotem po kolana, albo i wyżej, w paru słowach streszczali nam jak trudna i wymagająca jest trasa oraz jak ciężkie panują na niej warunki. Ale o dziwo to tylko mnie i Grzesia zmobilizowało do podjęcia wyzwania 😅.
Na dolnej stacji kolejki
zameldowaliśmy się przeszło pół godziny przed startem. Był czas na zrobienie
sobie paru zdjęć na ściance, w jakże jeszcze czystych strojach i posłuchanie
krótkich relacji osób z dłuższych dystansów, dla których stacja dolnej kolejki
robiła jednocześnie za bufet. Zapewniam Was, że ich stroje wiele nam mówiły o
trudach trasy na którą mieliśmy się udać.
Powoli udaliśmy się z Grzesiem do miejsca naszego startu. A tam spotkałem jeszcze i Kaśkę Adamus i Justynę Milkowską i do kompletu brakowało mi jeszcze jej męża Rafała, który pognał jeszcze po słuchawki. Spotkałem też sporo biegaczy z dłuższych dystansów, którzy z żalem w oczach musieli oddać czipy pomiarowe, bo dosłownie o parę minut nie zmieścili się w limicie czasowym na pokonanie jednej lub dwóch pętli. Cóż regulamin w tym zakresie był surowy, ale jednakowy dla wszystkich. A ja miałem ogromny szacunek dla tych osób, które dały z siebie wszystko w tych trudnych warunkach i na pewno przeżyły niezapomnianą biegową przygodę.
Ale to co utkwiło mi z tej przedstartowej gorączki, to fenomenalny prowadzący czyli Artur Kulesza współzałożyciel (wraz z Przemysławem Sikorą) Piekła Czantorii, który przygotowywał nas do tego co spotkamy na trasie. Jak zaczął wymieniać te wszystkie niespodzianki, to ja zacząłem mieć jakieś dziwne skojarzenia z plagami egipskimi 😱. Ślisko, mokro, błotno, stromo, niebezpiecznie, kamieniście i najlepiej nie lećcie środkiem, lećcie bokiem i nie nastawiajcie się na bicie rekordów trasy, bo warunki dzisiaj są bardzo trudne. Jakoś nie zauważyłem, żeby towarzystwo wokół mnie nastawiało się na jakieś rekordy, a już bardziej na przeżycie. A gdy jeszcze zobaczyłem, że deszcz zaczął siąpić coraz intensywniej i pojawiły się pierwsze oznaki mgły … co cóż, nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Na szczęście odprawa skończyła się informacją dla optymistów, że przed nami już jest na trasie wiele osób, stąd teren jest trochę udeptany, ta sama informacja dla pesymistów brzmiała, że teren jest już bardzo … wyślizgany 😀.
Za chwilę miał nastąpić start, gdy w naszej okolicy pojawił się jadący z góry wóz z przyczepą. Prowadzący oznajmił nam, że z góry zwożą pierwszego zawodnika. Powiedział to takim tonem, że większość z nas myślała, że wiozą chyba … nieboszczyka. Na szczęście szybko sprostował, że w przyczepie mamy zaszczyt poznać zwycięzcę tegorocznego PRZEPIERONA Bartosza Misiaka, który uwaga, dystans 71 km pokonał w czasie 9,5 godziny. Uczciliśmy Bartosza owacją na stojąco 👏👏👏.
Ale potem już nastąpił start i od razu nasza ogromna grupa pognała ostro w górę. Chociaż czy określenie „pognała” jest adekwatne do sytuacji 😉. Rozpoczęło się Piekło. Bieg, w którym nie było płaskich dystansów. Były podbiegi i zbiegi. Całe osiem stromych i śliskich podbiegów i siedem równie stromych i śliskich zbiegów. Uprzedzając fakty, podczas kolejnej mozolnej i błotnistej wspinaczki, Grzegorz stwierdził, że Piekło Czantorii to „bieg, w którym na zbieg trzeba sobie zasłużyć” 😅 i było w tym stwierdzeniu sporo racji.
My tymczasem pokonując kolejne kilometry musieliśmy zgodnie stwierdzić, że to wszystko o czym opowiadał nam na starcie organizator, znajdowało swe potwierdzenie na trasie. Było ogromnie ślisko i w zasadzie cały czas stawaliśmy przed wyborem biec w błocie czy też może wybrać liściasty dywan z czekającymi pod nim niespodziankami w postaci korzeni, kamieni itp. I tu nie było dobrej odpowiedzi. Na szczęście jedno w tym wszystkim było dobre. Ryzyko pomylenia trasy było znikome. Z jednej strony była znakomicie oznakowana, a z drugiej na trasie non stop przebywała spora liczba zawodników, którzy cały czas byli w zasięgu wzroku.
Stąd była okazja, aby zamienić parę zdań z towarzyszami niedoli, albo też zostać przy nich trochę dłużej. Prawda Marta ? Ognista dziewczyno, oświadczam nie pracuję w policji (ach ten numer startowy) i z reguły podczas biegu mam w plecaku apteczkę. I teraz doskonale się spisała, bo dzięki niej mogłem opatrzeć Twój palec, który został kontuzjowany. A jak jeszcze raz, gdy się spotkamy na trasie, zapytasz mnie lub Grzesia czy ta pomoc nie wpłynie na nasz gorszy wynik na mecie, to zaordynujemy Ci ostrzejsze środki niż tylko woda i plastry 😱😉. A na poważnie, bardzo miło było Cię poznać, naładować baterie naszym nietuzinkowym podejściem i kilka razy potasować się na trasie.
Poza takimi uroczymi spotkaniami i rozmowami, była też okazja posmakować pięknych beskidzkich krajobrazów, oczywiście w czasie, gdy nie musieliśmy patrzeć pod nogi, a takich momentów za dużo nie było. I tak jak to było do przewidzenia, gdzieś tak od Małej Czantorii, poza gęstą mżawką doszła także mgła, która skutecznie zaczęła nam ograniczać dalszą widoczność.
W okolicach piętnastego kilometra i dolnej stacji Poniwiec przywitał nas jedyny bufet na trasie. Jedyny, ale za to jaki. Stół z mnóstwem specjałów, kochana Iwonka Juzof, która z rejestracji przeniosła się w to miejsce i częstowała wszystkich kofolą, no i Pani która dysponowała ambrozją tego miejsca czyli przepyszną zupą pomidorową. Drodzy wolontriusze, niech w tym miejscu podziękuję Wam wszystkim za Wasz trud i poświęcenie, dzięki którym ta impreza wypadła tak piekielnie dobrze 👏👏👏.
Jakoś tak nie za bardzo chciałem opuszczać ten przytulny namiot, bo podskórnie wiedziałem co nas czeka. Kolejne podejście, tym razem na Poniwiec, pod kolejką narciarską. Człowiek najedzony i ogrzany robi się troszkę leniwy, a tu nie ma zmiłuj. Od razu trzeba ustawić organizm na pełne obroty. A tu mgła, zimno i dżdżyście, ale czy ktoś nam mówił, że będzie lekko. Po osiągnięciu Poniwca, kierunek Velka Ćantoryje (Iwonko pamiętam jak zimą pobierałem na tej trasie lekcję nordic walking). Grzesiek zaczął dopominać się o jakiś zbieg, więc dostał go w konkretnym wymiarze. Oj zapomniałbym o spotkaniu w tym miejscu Magdy Sedlak, z którą mam niepisaną umowę, ilekroć spotykam ją na trasie biegu, robię sobie z nią pamiątkowe zdjęcie. Magda, liczę na kolejną nietuzinkową fotografię spod Twojej mistrzowskiej ręki i przy tej okazji dziękuję za pracę wszystkim fotografikom, którzy w tych trudnych warunkach wykonywali swe obowiązki 👏👏👏.
Zbieg był naprawdę spory, a na jego zakończeniu spotkałem biegaczkę, która głośno cieszyła się, że jeszcze tylko jeden podbieg i jeden zbieg i to już będzie koniec. Chcąc nie chcąc, uściśliłem że po tym co wymieniła, będzie jeszcze podejście pod Czantorię i wtedy dziewczyna spojrzała na mnie jak na człowieka, który obdarł ją z resztek nadziei.
Przedostanie podejście i ostatni zbieg. Zbieg po nartostradzie, który był jazdą bez trzymanki. Mnóstwo liści, a pod nimi błoto w najczystszej postaci. Tutaj sporo osób kończyło nie tylko z błotem po kolana, ale i błotem na czterech literach. Chwila na złapanie oddechu i crème de la crème. Podejście na Czantorię pod kolejką linową. Widok na górę zapierał dech i pozbawiał złudzeń. To była mozolna wspinaczka po śliskich kamieniach i w błocie. To była wspinaczka, którą co niektórzy pokonywali z nosem przy ziemi. To była wspinaczka, gdzie co chwilę mijałem osoby, które odpoczywając próbowały wykrzesać z siebie ostatnie rezerwy. Nawet już się nie pytałem czy można im w jakiś sposób pomóc, bo w pewnym momencie otrzymałem odpowiedź - tak możesz mnie … dobić 😱. I jeszcze te głosy osób, które wracały wagonikami na dół i starały się nas zmobilizować, że do mety już tylko kawałek. Jaki kawałek, jak człowiek widział wianuszek ludzi, którzy pokonywali kolejne metry na tej górce bez końca.
Ale wreszcie jest, stromizna się kończy, jeszcze tylko szeroka, wznosząca się polana i tak upragniona meta. Meta i te myśli, czy to już aby na pewno koniec. Czy znowu za chwilę nie będzie kolejnego zbiegu i podbiegu. Ale nie, jest medal, który jest małym dziełem sztuki. Jest wysokooktanowy izotonik, gorąca kawa lub herbata i … bilet na powrót kolejką do dolnej stacji. Oczywiście są i wspólne zdjęcia z Grzesiem i wzajemne gratulacje, bo jest za co. Grzesiu dziękuję za ten wspólny start i wspólne niełatwe przecież kilometry 👏.
Ale jest też ogromny podziw i wyrazy uznania dla tych wszystkich, a szczególnie znajomych, którzy pokonali tę trasę trzy razy (Leszek Pławecki) lub dwa razy (Arkadiusz Juzof i Michał Szczyrbowski) 👏. Arku ogromnie się cieszę, że mogłem spotkać Cię na mecie. Chylę czoła przed Wami, ale i wszystkimi którzy dzisiaj wystartowali. Nieważne czy zrobiliście założone dystanse, ważne że podjęliście wyzwanie, że sprawdziliście się w Piekle. Każdy kto pojawił się dzisiaj na starcie zasługuje na szacunek 👏. A ja też troszkę urosłem, bo gdy mijałem zawodnika startującego na 10 kilometrów, on spojrzał na mój numer startowy w innym kolorze i zapytał mnie – „jak pokonuje się takie dystanse, bo ja już na tej dysze nie daję rady”.
Zorganizowanie takiego biegu, praktycznie całodobowego, z taką ilością uczestników, to spore wyzwanie dla Założycieli i Organizatorów Piekła Czantorii na czele z Arturem Kuleszą i Przemysławem Sikorą. Dziękuję za możliwość uczestniczenia w Piekle Czantorii. Dziękuję za przygotowanie trasy, za poczęstunek (bo zapomniałem dodać, że zupa na zakończenie biegu też była przepyszna), dziękuję za te wszystkie drobnostki, które składały się na organizację biegu 👏. Dziękuję wolontariuszom, którzy udzielali się i pomagali na wielu frontach 👏. Dziękuję służbie medycznej 👏. Nikt nam, zawodnikom nie obiecywał, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie, stąd tym większa satysfakcja z ukończenia biegu 👍.
Komentarze
Prześlij komentarz