Przejdź do głównej zawartości

BISON ULTRA - TRAIL 50

Można by rzec, że tam to mnie jeszcze nie było 😉😅. Na mojej biegowej mapie Polski zadebiutowało Podlasie, a na nim mój pierwszy start w BISON-ie. To była jedna z najdłuższych wypraw, bo aby dotrzeć do Supraśla pokonaliśmy samochodem z Rybnika blisko 550 kilometrów.

Dlaczego właśnie BISON ? To była trochę taka randka w ciemno 😉. Zauroczyła mnie strona biegu z pięknymi zdjęciami z poprzednich edycji. Zachęciły mnie bardzo pozytywne wpisy uczestników. I wreszcie lubię odkrywać ciekawe zakątki naszego kraju, w myśl zasady „cudze chwalicie, swego nie znacie”.

Niby randka w ciemno, ale za to w jakże ciekawym, rybnickim towarzystwie. Ja z Darkiem wybraliśmy dystans 50 km, Wojtek poleciał na 70 km, Ewa, Iza i Łukasz wystartowali na 35 km, a Beata i ponownie Łukasz na 16 km. Słowem można by rzec, że opanowaliśmy wszystkie dystanse, bo jak się okazało mój znajomy Mariusz z sąsiedniego Wodzisławia Śląskiego wybrał najdłuższy bo 100-kilometrowy dystans.  

Jak na taką wyprawę, wiadomo było, że przyjedziemy dzień wcześniej i na spokojnie, wyspani podejdziemy do startu. Wyrażenie „na spokojnie” jest tutaj kluczowe. Nocleg w „Bobrowej Dolinie” zarezerwowaliśmy kilka tygodni wcześniej i zmęczeni po długiej podróży, a przed odebraniem pakietów postanowiliśmy się zameldować. I tutaj ciśnienie, adrenalina czy emocje, jak kto woli, osiągnęły apogeum 😱. Zastaliśmy bramę zamkniętą na cztery spusty i tabliczkę informującą, że ośrodek od 28 września jest … zamknięty. Problem w tym, że był wieczór 30 września i dopiero po gruntownym przeszukaniu wiadomości okazało się, że informacja o tym została nam przekazana kilka godzin wcześniej, gdy byliśmy już w połowie drogi i mało kto sprawdzał wtedy wiadomości.

Mądry ten, kto wymyślił internet. Szybko wzięliśmy się w garść i zaczęliśmy szukać wolnych kwater. I tak trafiliśmy na „Sosnowe Zacisze”. Dla świętego spokoju, poza internetem, rezerwację potwierdziliśmy telefonicznie i wtedy już odprężeni mogliśmy się udać do miasteczka biegowego w Supraślu. Droga wiodła nas pięknymi lasami, ubitą ziemią, gdzie nawet mijaliśmy niebieskie wstążki wyznaczającą biegową trasę BISONa.

Amfiteatr w Supraślu pełniący rolę biura zawodów wyglądał naprawdę okazale. Po drodze spotkaliśmy pozostałą część rybnickiej ekipy i niestety musiałem zabawić się w posłańca złych wieści i przekazać Beacie i Łukaszowi informację o nieaktualnym noclegu. Słowa Łukasza dyplomatycznie przemilczę 😖😉.

Miasteczko biegowe bardzo nam się spodobało. Sprawnie przeprowadzony odbiór pakietów, sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego (chociaż tak do końca nie wiem, dlaczego biegacz przede mną chwalił się, że na bieg przygotował aż 9 bandaży 😱😉) i mogliśmy rozejrzeć się po stoiskach i porobić zdjęcia na różnych ściankach. Widząc tylu biegaczy i ich energetyczne nastawienie od razu zapomnieliśmy o niedogodnościach związanych z noclegiem i mogliśmy do woli chłonąć atmosferę zawodów. Odwiedziliśmy biegowe stoiska, dla Ewy to był ostatni moment, aby zaopatrzyć się w żele, rozpoczęliśmy pogaduchy na różne tematy, które dokończyliśmy na wspólnej kolacji w hotelu.


Na drugi dzień, po szóstej ponownie wspólnie z Darkiem pojawiliśmy się w okolicach startu. Niestety, „Klątwa Reclika” zadziałała 😉, a to oznaczało tylko jedno – deszcz, deszcz, deszcz. My zaczynaliśmy swój bieg o siódmej, ale pół godziny przed nami startowali zawodnicy z dystansu 70 km, a wśród nich, nasz harpagan - Wojtek. Życzyliśmy mu powodzenia, a On jak zwykle dał się z siebie wszystko i osiągnął fenomenalny wynik – 7 miejsce open na 70 kilometrów. Wojtku duże brawa i olbrzymie gratulacje 👏👏👏. 

A ja z Darkiem ostatnie minuty przed startem poświęciliśmy na ponowne obejście terenu miasteczka, pogadanie z innymi biegaczami oraz wolontariuszami odpowiadającymi za wejście do strefy startu.




Krótka odprawa techniczna wygłoszona przez Grzegorza Kuczyńskiego mocno podbudowała nas na duchu. W końcu obiecał nam tylko suche trasy 😂, dużo asfaltu 😂 i niezapomniane przeżycia 👍. Z tych trzech spełniło się tylko te ostatnie, co muszę przyznać w pełni mnie zadowalało.

A potem przy bardzo energetycznej muzyce i biciu gongu ruszyliśmy na trasę. Od początku nasze wspólne założenie z Darkiem było jedno. Pokonaliśmy kilkaset kilometrów, nigdy nie wiadomo czy ponownie tu zawitamy, więc czerpiemy z tego biegu pełnymi garściami i bawimy się do woli. A że limit wynosił pełne osiem godzin, to żeby się nie stresować, uznaliśmy, że zrobimy tę trasę do siedmiu godzin w myśl hasła, że co zasiejemy fermentu  to nasze 😅😉.

I na takim lajtowym podejściu zaczęliśmy nasze zmagania. Deszcz robił się coraz bardziej nieprzyjemny, za ocenę trasy niech posłuży zdanie wypowiedziane przez mijanego przypadkowego biegacza - „na Rzeźniku było mniej błota” i macie pełną ocenę sytuacji.



Niestety deszcz spowodował to, że jakoś bardziej skupialiśmy się na patrzeniu pod nogi niż na podziwianiu okoliczności przyrody, i ani się nie spostrzegliśmy, jak dobiegliśmy do pierwszego punktu pomiarowego i bufetu na piętnastym kilometrze w Królowym Moście. Tak nie mylicie się to ten sam Królowy Most rozsławiony przez film i serial „U Pana Boga za piecem / w ogródku / za miedzą”. Fantastyczny punkt, fantastyczny bufet, fantastyczny spiker uspokajający nas, że meta jest tuż za zakrętem … jakieś 35 kilometr stąd 😂. A ja od siebie dodam, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki deszcz tu nagle ustał i z wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów pogoda coraz bardziej zaczęła przypominać złotą polską jesień.




W tym miejscu muszę wspomnieć o sprawie dla mnie bardzo ważnej – oznakowanie. Kolejny mój bieg, gdzie mogę napisać tylko jedno – pełny profesjonalizm 👏👏👏. Wstążki (szlajfki), strzałki, tabliczki wszystko gęsto i czytelnie oznakowane. Były nawet specjalne tabliczki informujące o zboczeniu z trasy, do jednej takiej z ciekawości (a nie zagubienia 😉) sobie podbiegłem.





Mając takie oznakowanie i piękną pogodę, wiedzieliśmy z Darkiem tylko jedno. Jako koneserzy, delektujemy się każdym pokonanym kilometrem. A miejsc, które wymagały krótkiego chociaż zatrzymania się i zrobienia zdjęcia było całkiem sporo. I o kilku z nich Wam tutaj opowiem.

Zaraz po opuszczeniu bufetu trafiliśmy na bardzo ciekawą ścieżkę „Szlakiem Powstania Styczniowego Puszczy Knyszyńskiej”. Ścieżka ta, która liczy w sumie 71 kilometrów, towarzyszyła nam przez sporą część biegowej trasy. A my biegając, mogliśmy poobcować trochę z historią Powstania Styczniowego z   1863 roku.

Trasa wiła się bardzo wąską ścieżką w górę, aż dotarliśmy do … Góry Świętej Anny z tajemniczą mogiłą. Dotychczas słyszałem o jednej tylko Górze Świętej Anny potocznie zwanej Annabergiem w województwie opolskim, a słynącej z centrum pielgrzymkowego, miejsca walk podczas III Powstania Styczniowego i … ultramaratonu, którego z czystym sumieniem mogę polecić. Teraz dowiedziałem się, że w Puszczy Knyszyńskiej na Podlasiu jest druga góra o tym samym imieniu.



Dalsza część trasy prowadziła Wzgórzem Świętojańskim do wieży widokowej na Górze Kopnej. Nawet nie musiałem specjalnie namawiać Darka, aby wbiec na sam szczyt wieży. Gdzieniegdzie  unosiły się nad okolicą mgły, a my mogliśmy z góry podziwiać biegaczy, którzy nie zatrzymując się biegli dalej. Ale takich koneserów jak my, było zdecydowanie więcej, bo jak zauważyliśmy chyba co trzeci zawodnik wbiegał na wieżę. Z uśmiechem zapytaliśmy małą grupkę dlaczego podobnie jak my zaliczają wieżę, w odpowiedzi usłyszeliśmy, że im wystarczy, gdy w Bisonie będą zwycięzcami w kategorii … najlepszy zawodnik z ulicy, na której się mieszka 😂. W moim przekonaniu to bardzo dobra motywacja 😉.





Mocnym zbiegiem ruszyliśmy dalej do kolejnego bufetu, usytuowanego na półmetku trasy w okolicy wioski Nowosiółki. Tam następowało rozgałęzienie tras. A my pobyt w tym miejscu poświęciliśmy na solidne napełnienie naszych żołądków, rozgrzanie się gorącą herbatą i zrzucenie z siebie kurtek przeciwdeszczowych.




Najedzeni i z optymistycznym nastawieniem wyruszyliśmy na pokrytą słońcem dalszą trasę.

A tam kolejna wioska na horyzoncie o wdzięcznej nazwie „Kondycja”. Od razu uspokajam, z moją „fizyczną” kondycją wszystko było jak najbardziej w porządku 😅.

A my wspólnie z Darkiem kontynuowaliśmy naszą biegową wycieczkę po Puszczy Knyszyńskiej wśród podobnych do nas zakręconych zawodników i zawodniczek, których spotykaliśmy na trasie, chociażby takich jak Joasia i Renata z Ostrołęki – serdecznie pozdrawiamy 👍👏😅.



Napisać, że biegliśmy w pięknych okolicznościach przyrody, to tak jakby nic nie napisać. Mijaliśmy zapomniane wioski, bezkresne pola, samotne drewniane domki, urokliwe mostki, pięknie odrestaurowane cerkwie,  i … czyhających na nas w różnych zakamarkach fotografików, których widok podrywał nas do żwawszego tempa 😅.









Nie mogłem się także oprzeć, aby nie zatrzymać się i poprosić Darka o zrobienie zdjęcia w sąsiedztwie pięknych koni, które koniecznie chciały się ze mną zapoznać 😉.


Bardzo wbił mi się w pamięć ostatni bufet usytuowany ponownie na Szlaku Powstania Styczniowego w Galerii Rzeźb. W miejscu tym zaprezentowano liczne rzeźby ludowe przedstawiające powstańców styczniowych.  Z zainteresowaniem obszedłem tę leśną galerię.






A potem ze zdziwieniem zobaczyłem, jak osobiście podchodzi do mnie ktoś z obsługi bufetu i pyta się czego mi potrzeba. No z takim vipowskim, indywidualnym podejściem to spotkałem się na biegu po raz pierwszy 👍👏. Darek poprosił o gorącą kawę i ją otrzymał, a ja poprosiłem o legendarny miejscowy izotonik zwany „Duchem puszczy” 😉 i wprawiłem pana w małe zakłopotanie, z którego po mistrzowsku wybrnął stwierdzając z przymrużeniem oka 😉, że ten izotonik jest podobno dostępny na … mecie.


Powoli, ale z bólem serca opuszczaliśmy to klimatyczne miejsce. Zdążyliśmy jeszcze usłyszeć ostrzeżenie, że teraz to się solidnie zmęczymy, bo czeka nas trochę podbiegów i zbiegów. A ja nie mogłem sobie odmówić zrobienia fotki (przepraszam za lokowanie produktu) z jednym ze sponsorów biegu. Mam pewną znajomą Ewę, która każdą moją relację z ultra kwituje stwierdzeniem „Ty tak opisujesz swoje bieganie, jakby to była krótka wyprawa po bułki do Lidla” 😉😅. Ewa coś w tym jest 😂.

A nam już po minięciu ostatniego bufetu zostało raptem 9 kilometrów do mety. Już nie mogłem się doczekać, aby trochę pohasać po tych podlaskich pagórkach. No i się doczekałem knyszyńskiego rollecoastera, szkoda że tak krótkiego 😅.







Ostatni odcinek był kwintesencją BISONA – słońce, piękna przyroda i w tym wszystkim my, biegacze, radośnie zbliżający się do mety. Jeszcze ostatnia wymiana zdań z jedną z wolontariuszek, gratulującą mi pokonania dystansu i zapraszającą do Supraśla zimą na Ultra Śledzia.





A my niesieni tą atmosferą, odgłosami biegowego miasteczka i dodatkowo zmotywowani dopingiem Marioli i Beaty minęliśmy z Darkiem linię mety. A gdy na naszej szyi zawisły medale, usłyszeliśmy jak spiker imiennie dziękował nam, że z dalekiego Rybnika przyjechaliśmy zmierzyć się z BISONem.



Na ściance Mariola zrobiła nam zdjęcie z medalami. 




A potem udaliśmy się oddać czipy. A we mnie narastał jakiś smutek, że to się jakoś zbyt nagle wszystko skończyło. I postanowiłem sam sobie ufundować wisienkę na torcie. Zrobiłem w tył zwrot i pognałem na biegową trasę na spotkanie Ewy, która gdzieś tam walczyła na trasie 35 kilometrów. Mijałem zmęczone twarze zawodników, którzy pytali czy daleko do mety, mijałem dowcipnisiów, którzy żartowali, że pomylił mi się kierunek biegu, minąłem Izę i Łukasza, aż wreszcie tak na 2,5 kilometra przed metą spotkałem Ewę i potowarzyszyłem Jej na ostatnim biegowym odcinku. Nie widać było po Niej jakiegokolwiek zmęczenia. Radośnie truchtając nieuchronnie zbliżaliśmy się do mety, aż napotkaliśmy supraślskiego „bizona” 😉.




Mijając z Ewą metę po raz drugi, czułem się już zawodnikiem spełnionym. I tak jak zostałem radośnie wyekspediowany na trasę przez Grzegorza Kuczyńskiego, tak teraz zostałem przez Niego serdecznie powitany na mecie.



A nasza trójka została uwieczniona na ściance finisherów przez Mariolę, a potem mogliśmy rozkoszować swoje podniebienia pyszną regionalną potrawą 😋😋😋.


Tak jak napisałem, bawiłem się świetnie, ale zdaję sobie sprawę, że ta perfekcyjnie zorganizowana i przeprowadzona impreza nie mogłaby się udać, bez całej armii wolontariuszy i ludzi dobrego serca, którzy włożyli ogromną energię i uczucie, aby ten bieg mógł się odbyć. Bardzo dziękuję Wam za Wasz wysiłek, miesiące pracy, wytrzymałość i dobry humor 👏👏👏. Zapewniam, że z Supraśla i Puszczy Knyszyńskiej wywożę cudowne wspomnienia.

Oczywiście muszę wspomnieć i pogratulować wszystkim zawodnikom. Wierzę, że bawiliście się tak samo dobrze jak ja, Ewa i Darek. Szczególne gratulacje i brawa dla pozostałych moich krajanów :

Izy (35 km), Beaty (16 km), Łukasza (35 km i 16 km), Wojtka (70 km) i Mariusza (100 km).





W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Marioli Reclik, Ewy i Dariusza Czyrnków, Izabeli Szymury, Beaty Kuczery i Mariusza Skurzyńskiego.

Komentarze

  1. Jakbym był znowu na trasie, z taką ekipą takie wyjazdy zawsze są udane.😃

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że