Przejdź do głównej zawartości

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

 

Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności.

Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli  Amonit Maraton.

Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy żeby wygrywać, ale żeby doświadczać i … degustować 😉😋😅.

Pierwsze koty za płoty czyli podróż minęła mi bez większych niespodzianek, bo Ci którzy mnie znają wiedzą, że równie dobrze mogłem ostatecznie dotrzeć do Olsztyna, ale tego na … Warmii i Mazurach 😂.

A tymczasem zawitałem do właściwego Olsztyna często określanego mianem "Jurajskiego", urokliwego miasteczka blisko Częstochowy leżącego u podnóża XIII-wiecznych ruin olbrzymiego zamczyska.

Tyle co dotarłem na miejsce, a obok mojego samochodu zaparkowała wesoła ekipa Bandy z Południa z Gliwic w składzie Ania, dwie Beaty i Darek. Od razu człowiek poczuł się raźniej przed startem, bo jeżeli chodzi o sam bieg to złudzeń nie miałem - byli ode mnie sporo lepsi i sporo młodsi 😅. Po odebraniu pakietów startowych (dostałem numer 69 😉), udaliśmy się do biegowej ścianki na wspólne zdjęcie, bo co jak co, ale ze mną takie zdjęcia najlepiej robić … przed startem 😂.



Potem pomaszerowaliśmy na miejsce postoju autokarów, które miały zawieźć nas na punkt startowy do Złotego Potoku. Widząc kierunkowskaz naszły mnie pewne wątpliwości, czy idziemy we właściwym kierunku 😉😱, ale gwarne i wesołe rozmowy innych biegaczy spowodowały, trochę się uspokoiłem.

Pogoda zrobiła się fatalna. Siedząc w autokarze z przerażeniem spoglądałem jak na zewnątrz leje deszcz. Wszystko jednak ustało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko dotarliśmy na miejsce startu.



A tam znajomi starzy i … nowi. Była Jolka, którą poznałem na ZADKU (fantastycznej imprezie biegowej w Kędzierzynie-Koźlu) i odtąd biegowy los kilka już razy zetknął nas ze sobą. Poznałem Łukasza, który w tym roku startował na BIES-ie i gdy tylko wysłuchałem Jego relacji to już wiem, że te zawody znajdą się w moim przyszłorocznym kalendarzu.


Była największa polska ultramaratonka Patrycja Bereznowska.

Oczywiście przed samym startem nie mogłem sobie pozwolić, aby nie zamienić kilku słów z głównym organizatorem Leszkiem Gasikiem, a potem wspólnie z innymi wysłuchać Jego komunikatu technicznego.


I wreszcie poszły konie po betonie, a w zasadzie biegacze wystartowali po „dziewiczej” trasie.


Już pierwsze pokonane kilometry utwierdziły mnie w przekonaniu, że dostaniemy taką Jurę w pigułce, ze skałkami, łąkami, przepięknymi krajobrazami, a to wszystko na urozmaiconej trailowej trasie z niewielką tylko ilością asfaltu.







Na początku trzymałem się w bliskim sąsiedztwie Ani i Darka. Wspólnie pokonywaliśmy liczne podbiegi i zbiegi, wspólnie pozowaliśmy na tle skałek, wreszcie wspólnie raz po raz doświadczaliśmy delikatnego masażu twarzy, wilgotnymi od ostatniej ulewy gałązkami,  😉.




Po pokonaniu jednej trzeciej trasy, moi sympatyczni towarzysze odłączyli się ode mnie (cóż młodość ma swoje prawa 😉😅), ja zaś mogłem się delektować mijanymi krajobrazami.





A muszę przyznać, że organizatorzy przygotowali dla nas trasę jak z bajki. Oczywiście, być może dla osób z czołówki, były to tylko kolejne pokonane kilometry, ale dla takich outsiderów jak ja, były to miejsca niezwykłe.

Trudno je nawet opisać swoimi słowami. Bo jak na przykład opisać ogromne przestrzenie łąk pełne kwiatów wszelakich.





Jak opisać to z czego Jura słynie, a więc bogactwo skałek ? Takich ukrytych w lasach, ale i takich które przykuwały wzrok na otwartych przestrzeniach, pełnych amatorów sportów wspinaczkowych.







Były błotniste ścieżki, były rzeczki, ale i były całkiem sporych rozmiarów stawy.


Był niezwykłej urody kamieniołom, którego pokonanie zajęło mi trochę czasu, bo zamiast go szybko przebyć, zatrzymałem się robiąc parę zdjęć i podziwiając przy okazji zjawiska geologiczne, które tam zaszły.





Pokonując chyba najbardziej stromy podbieg na trasie okazało się, że wbiegłem na Amonit najwyższe wniesienie tej części Jury, które dało nazwie maratonowi.



Cały czas poruszaliśmy się po rezerwacie krajobrazowym Sokole Góry i ukrytych w nim sekretnych drzwiach do lasu i innych tajemniczych przejściach. Jak bardzo mnie kusiło, żeby tam wszędzie zajrzeć, ale formuła rywalizacji powodowała, że musiałem tylko zrobić zdjęcie i biec dalej. Dopiero na mecie okazało się, że przybiegłem przeszło dwie godziny przed limitem, więc mogłem jednak trochę „pozwiedzać” 😉😅.



Wiem, że powyższe opisy nie są obiektywne, bo ja po prostu kocham Jurę 💖 i ogromnie zawsze się cieszę, gdy mogę tam startować. Ale na duży plus trzeba zaliczyć organizatorom to, że wyznaczając taki a nie inny przebieg trasy, mogłem okrywać nowe jurajskie ścieżki.



A jeżeli już przy ścieżkach jesteśmy, podzielę się z Wami paroma zdaniami informacji o samej trasie. Była bardzo urozmaicona. Od niewielkiej ilości asfaltu o czym już wspomniałem, po trail w pełnej krasie – czyli błoto, piasek i kamienie, a to wszystko na sporej ilościach podbiegów i zbiegów 😅, ale proszę się nie martwić długie kilometry wypłaszczeń też były.




Po pokonaniu mniej więcej połowy dystansu doszedłem do wniosku, że trasa oznaczona jest fenomenalnie. Mnóstwo wstążek, tabliczek kierunkowych, oznaczeń sprayem i jeszcze wolontariusze na każdym większym rozgałęzieniu dróg, nie mówiąc już o strażakach, którzy wstrzymywali ruch samochodowy przy każdym przekraczaniu przez nas jezdni. Przy tej okazji ogromnie Wam wszystkim dziękuję za wykonaną przez Was pracę, do której podchodziliście z uśmiechem i życzliwością 👏👏👏.





Stąd z pewnym niedowierzaniem wysłuchałem opowieści Moniki, z którą kilkukrotnie tasowałem się na trasie, że zgubiła się i musiała nadrabiać blisko kilometr. Aż wreszcie na jakieś pięć kilometrów przed metą, zagubiła się druga osoba czyli … ja 😉. To było  to jedyne miejsce, gdzie przy bardzo dobrze oznakowanym skręcie nie było wolontariusza. Oczywiście mój obrażony na mnie Garmin milczał jak grób, a ja dobiegłem do miejsca gdzie na piaszczystym odcinku, odbite były tylko ślady … leśnych zwierząt. Wnioski nasunęły mi się dwa : albo jestem pierwszy 😂 (od razu go odrzuciłem), albo się zgubiłem (czyli nic nowego). I tak swój dodatkowy kilometr też zaliczyłem. A na mecie przybiłem sobie piątkę z Moniką. Zresztą organizatorzy zastosowali sprytny manewr – nazwali bieg Amonit Maraton, chociaż liczył on 44 kilometry, ale i tak nie docenili Reclika, który swój dodatkowy kilometr i tak dołożył 😂.

Dziękuję także Konradowi i innym fotografikom za piękne zdjęcia z biegu.

I wreszcie crème dela crème każdej mojej relacji – bufety. Były trzy i każdy z nich miał fantastyczną obsługę i bardzo smaczne wyposażenie 😋. No nie będę ukrywał, że straciłem tam sporo czasu 😉. Były różne przekąski, były prześmieszne dialogi (pozdrawiam szczególnie najbardziej zakręcone panie z trzeciego  bufetu 😉😂) i były spotkane przeze mnie po raz pierwszy na biegach … truskawki. Skojarzyło mi się to trochę z Wimbledonem i  serwowanych tam truskawkach razem z szampanem, a że Polacy nie wypadli sroce spod ogona, tutaj też truskawki serwowane były z bąbelkowym napojem, tyle że z … coca-colą 😂.







Na metę wpadłem przeszło dwie godziny przed limitem z ogromnym niedosytem, że wszystko tak szybko się skończyło. Nie wiem, jak inni ocenią tę imprezę, ale dla mnie ta pierwsza edycja ma olbrzymi potencjał 👏. Każdy znajdzie tu coś dla siebie : szybkobiegacze – nagrody pieniężne, koneserzy biegania – przepiękne widoki, smakosze – pyszne bufety z energetyczną obsługą, zaś dla wielu biegaczy jest to możliwość zrobienia pierwszego ultra w fajnym limicie czasowym. Słowem dla każdego coś miłego 👍😅. Nic tylko z niecierpliwością oczekiwać drugiej edycji, dziękując przy okazji wszystkim tym, którzy wykonali olbrzymią pracę przy organizacji tej imprezy 👏👏👏.






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka