Od dwóch tygodni mamy 2023 rok,
nastał więc najwyższy czas na pierwszy oficjalny biegowy start. Zapisywałem się
do udziału w tym biegu w czasie, gdy wszyscy wokół zmagali się z olbrzymi opadami
śniegu, a termometr wskazywał kilkanaście kresek poniżej zera. Człowiek w duchu
zastanawiał się wtedy, jakie warunki spotka w połowie stycznia w Sobótce.
I tutaj pełne zaskoczenie. Zima
totalnie odpuściła (ciekawe na jak długo ?) i aktualnie dużym zmartwieniem
jest kompletny brak śniegu, a wręcz wiosenna aura w perspektywie kilku turnusów
zimowych ferii, które przed nami.
Ale że ferie to w moim wieku
stanowią już jakieś odległe, zamglone wspomnienia 😉, skupmy się więc na tych jakże
bliskich, bo zaledwie kilkugodzinnych wspomnieniach z Maratonu na Górze Ślęża.
Na zawody te udałem się w
towarzystwie Irka, który wybrał dystans 24 km i Wojtka, który podobnie jak ja, zdecydował się na start na 43 km. Wyjazd w bardzo wczesnych godzinach rannych i
już na jego wstępie sporo szczęścia i kolejny przykład, żeby w okolicach pól i
lasów jechać szczególnie ostrożnie. Bo tylko ostrożnej jeździe człowiek
zawdzięcza to, że w tych ciemnościach panujących wokół, dostrzegłem dwie sarny,
które niespodziewanie postanowiły przebiec z jednej strony jezdni na drugą.
Później podróż minęła już bez
większych niespodzianek i po dwóch i pół godzinach jazdy zameldowaliśmy się na
dolnym parkingu pod Domem Turysty pod Wieżycą, gdzie mieściło się biuro
zawodów. Kilometr podejścia do miejsca zbiórki był fajną rozgrzewką, tym
bardziej że pokonaliśmy go dwa razy. Zarazem był to dobry moment, żeby sprawdzić
warunki panujące wokół. Dzień wcześniej organizator w wiadomości prywatnej
napisał mi, że w Sobótce wiosna i dużo błota i … nie pomylił się ani na jotę.
Z racji tego, że do startu
pozostawało sporo czasu udaliśmy się na wstępny rekonesans początkowych
fragmentów trasy. Irek cały czas gryzł się z dylematem, brać kijki czy nie ?
Jednak widząc sporą grupę turystów w różnym wieku żwawo podchodzących pod
Wieżycę, ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Błota było naprawdę sporo, no
ale przecież tam gdzie Reclik, to i dobra tego pod dostatkiem 😉.
Irek zapozował przy okazji ze
„szlajfką” (wstążką) i pouczył mnie, że to jest oficjalne oznakowanie trasy i
tylko na to mam zwracać uwagę 😃.
Przed oczekiwaniem na odprawę
techniczną, zdążyłem sobie jeszcze zrobić zdjęcie w miłym towarzystwie i czy
było to nieprzypadkowe zdjęcie pokażą następne miesiące 😉😂.
Odprawa techniczna Ojca Dyrektora
i pełnego energii Spikera zwróciła naszą uwagę na kilka spraw. Była
krótka charakterystyka trasy, była informacja, że osoby, które wybrały dystans
43 kilometrów i stwierdzą, że przeliczyły się z siłami, mają możliwość
ukończenia biegu po 24 kilometrach i zaliczenia krótszego z dystansów (bardzo dobry pomysł 👏), no i
było zapewnienie, że trasa jest tak także dobrze oznakowana i obsadzona
wolontariuszami, że praktycznie nie sposób się zgubić. I w tym ostatnim
stwierdzeniu organizator niestety się pomylił, a ja kolejny raz udowodniłem, że
w zakresie pomyłek na trasie pojęcie niemożliwego dla mnie nie istnieje 😂😉.
W tych trudnych biegowo czasach,
organizatorowi udało się stuprocentowo zapełnić listę startową (500
uczestników 👏), z czego mniej więcej jedną trzecią stanowili zawodnicy maratonu.
Punktualnie o 9.00 wystrzelił pistolet startowy i polecieliśmy w nieznane.
Wojtek oczywiście w grupie dzików, a ja tradycyjnie z tyłu, w grupie biegowych
koneserów 😅. Moment ten doskonale uchwycił Irek, którego dystans startował
godzinę później.
Pierwsze kilometry trasy to
mozolne i systematyczne wspinanie się w górę. I do tego błękitne niebo i
słoneczko. Prawie wiosenna aura w środku zimy. Ci, którzy ubrali się zbyt
ciepło, dosyć szybko pozbywali się wierzchnich części ubrań i już po paru
dosłownie kilometrach, spoceni sięgali po napoje.
Ja początkowe kilometry
poświęciłem na sprawdzenie jak w rzeczywistości oznakowana jest trasa i muszę
przyznać, że organizator nic się nie mylił – czysta perfekcja 👏. Szlajfki gęsto
powiewały na trasie, a ich żółty kolor przykuwał wzrok. W newralgicznych
miejscach czuwali wolontariusze, a gdyby
komuś jeszcze było mało, to jeszcze kartonowe tablice z wyrysowanym znakiem „zakaz
wjazdu” ostrzegały nas, że tędy trasa nie przebiega.
Druga kwestia, która wzbudziła na
początku moje zainteresowanie to nawierzchnia. Z perspektywy całego biegu, mogę
pokusić się o stwierdzenie, że dawno nie startowałem na tak wymagającej
nawierzchni (nie mylić z profilem trasy). Bieg górski, to człowiek jest
przyzwyczajony, że jest trochę mniej lub bardziej ostrych podbiegów i zbiegów –
i w tym względzie Zimowy Maraton Ślężański, nie jest jakimś szczególnie trudnym
biegiem. Ale nawierzchnia to już inna bajka. Ogromne ilości błota, a gdy go nie
było, to wcale nie mieliśmy powodów do zadowolenia, bo biegaliśmy wtedy po
bardzo ostrych drobnych kamieniach. Nie pamiętam, kiedy moje stopy były tak
dobrze wymasowane, z elementami akupunktury włącznie 😉. Stopy miały solidny
masaż, ale szyja za to cierpiała, bo naprawdę spore fragmenty trasy człowiek
był zmuszony patrzeć uważnie pod nogi.
Kilkukilometrowy podbieg powoli dobiegał końca, pojawił się kilometr wypłaszczenia, a zaraz po nim solidne kamienie w tonacji góra-dół-góra. Nieodłączny znak, że podbiegamy pod najwyższy punkt na trasie czyli Ślężę.
Tak się jakoś nieszczęśliwie złożyło, że moje
ostatnie, spacerowo-wycieczkowe spotkanie ze Ślężą odbyło się w gęstej mgle,
przy zerowej widoczności. Teraz było zupełnie odwrotnie. Błękitne niebo,
słoneczko w pełnej krasie i oczywiście, jak mnie znacie, musiałem się zatrzymać
i uwiecznić to piękne i klimatyczne miejsce 👍😅.
A potem już czekał na mnie solidny i kamienisty zbieg. Włączyłem zatem opcję "masaż stóp" 😉 i poddałem się nastrojowi chwili. Szeroka aleja prowadziła nas do pierwszego bufetu, a tam wszystko czego dusza zapragnie. Jako reprezentant Smaków Biegania, nie zadawalam się jakimiś tam żelkami czy innymi cukierkami, tylko od razu konkretnie – talerz pomidorowej z repetą i do tego kabanosy 😋. I tylko ogromnie żałowałem, że nie wydałem wcześniej konkretnego polecenia Wojtkowi i Irkowi o zakazie korzystania ze „wzmocnionych izotoników” 😉 i jako, potencjalnie jedyny kierowca, musiałem z żalem odmówić poczęstunku . W każdym razie, za bufet, jego wyposażenie i wesołą obsługę duże brawa 👏.
A ja zadowolony, bo pojedzony,
mogłem udać się w dalszą część trasy. Do 24 kilometra, gdzie czekała nas
decyzja o zakończeniu lub kontynuacji czekało nas 10 kilometrów przeplatanych
podbiegami i zbiegami. Część zawodników mijała mnie, część zawodników mijałem
ja. Był zatem czas na krótką wymianę zdań, był czas na przybijanie piątek z
wolontariuszami, wysłuchanie oklasków i słów otuchy od napotkanych turystów 😅.
Człowiek poddał się nastrojowi
chwili i tak radośnie sobie biegł przed siebie. I wtedy napotkałem jadącego z
naprzeciwka rowerzystę. I te pamiętne słowa „Chłopie dajesz, do mety tylko
kilometr”. No to dałem z siebie dosłownie wszystko i żwawo pobiegłem w dół 😅. I
tylko w uszach słyszałem te okrzyki i energiczne pogwizdywania. Z letargu
wybudziłem się w momencie, gdy stwierdziłem, że mety i kibiców ani śladu, a
odgłosy dobiegają gdzieś z oddali. Odgłosy to były, ale kilku zawodników,
którzy w duchu „fair play” wołali za mną, że pomyliłem trasę, i zamiast na górce
solidnie skręcić w prawo (przy bardzo dobrym oznakowaniu), ja poleciałem sobie w dół. Powiem Wam, że powrót w takim momencie jest bardzo bolesny, szczególnie
psychicznie 😓. I te pytanie mijanego przy nawrocie turysty „Jak to jest, jak się
tyle metrów wraca na właściwą trasę ?”. Ano trochę … boleśnie.
Na szczęście, czekał mnie bufet
na 24 kilometrze. Dla krótszego z dystansów to była meta, a dla maratończyków
decyzja czy kontynuować bieg. Tu dylematów nie miałem. Wraz z „dodatkowym”
odcinkiem przebiegłem 24 kilometry, przede mną planowane 19 kilometrów, a ja
nawet nie wykorzystałem połowy z przysługującego mi limitu czasowego.
Krótki postój i możliwość skorzystania z przekąsek w bufecie, to był ten jakże potrzebny czas, aby zresetować umysł, który nie powiem po ostatniej „przygodzie” lekko się zagotował 😉. Chwilę potem ruszyłem w dalszą trasę i zaraz na wstępie czekało na mnie podejście pod Wieżycę zwaną także Wieżą Bismarcka w masywie Ślęży. Ktoś powie, że to tylko 415 metrów wysokości. Ale możecie mi wierzyć, każdy z biegaczy dystansu maratońskiego na pewno zapamiętał każdy metr podejścia. Przed nami pojawiła się pionowa ściana ze śliskich kamieni i błota. A my z nosem przy ziemi, mozolnie wspinaliśmy się do góry. Jeden jedyny raz podczas całej trasy, trochę żałowałem, że nie zabrałem kijków. I wreszcie jest – wieża widokowa na szczycie góry.
Trochę wypłaszczenia i … znowu nasza trasa prowadzi pod górę, tyle że już
zdecydowanie łagodniej. Człowiek chciałby chociaż na chwilę odetchnąć i złapać
tchu, a tu jak spod ziemi pojawia się niespodziewanie … fotograf. Ludzie wy
nawet nie wiecie, ile to pokładów energii wydobywa się nagle z człowieka, który w trosce o dobrą biegową fotkę próbuje niezdarnie, bo niezdarnie, ale jednak zmusić się do biegu 😂.
Na szczęście niedługo potem na
środku przewyższenia wolontariusz nie kieruje mnie drogą do góry, ale pokazuje,
że trasa biegu zaczyna powoli opadać. Krótkie wydobycie ulgi i zaraz potem
błoto, błoto, błoto, kamienie, kamienie, kamienie. I tak sobie człowiek ni to
truchtając, ni to biegając zmierza w kierunku mety. Ostatni bufet, a tam znowu
solidna porcja pomidorowej i dziesięć kilometrów do mety w lekkim falowaniu
góra – dół. Kilkaset metrów od bufetu spotykam biegaczkę, która pyta się mnie o
drogę do bufetu. Wszystko pięknie, ładnie, tylko że ona zadaje to pytanie …
biegnąc w kierunku przeciwnym do mojego 😨😂. I znowu mętlik w głowie, ale przecież
widzę pojedynczych biegaczy za mną i przede mną, więc jeśli się ktoś pomylił to
na pewno nie ja. Szlajfki, też jak nic, powiewają po właściwej stronie trasy.
Ostatni odcinek to sporo
wzajemnych mijanek i wtedy, gdy były już przede mną tylko dwa kilometry do mety, moim
oczom ukazało się solidne wzniesienie. Niby nic takiego, ale znowu wspinaczka w
górę. Gdy byłem na jego środku, rzuciłem okiem na szczyt, gdzie zawodnicy rozpoczęli już zbieg, i na dół, gdzie pierwsi zawodnicy za mną
dopiero podchodzili do podejścia. Słowem luzik, nikogo już nie prześcignę, ale
też nikt już się raczej do mnie nie zbliży. Spokojny i wyluzowany zacząłem
pokonywać ostatni odcinek trasy 😅. Doping mijanych turystów, meta w zasięgu
wzroku i … nie trafiłem w bramę mety 😂😱. Zamiast na metę, pobiegłem w odnogę
prowadzącą do … bufetu 😂. Dużo śmiechu wśród osób na mecie, wesołe przywitanie
spikera i moje kilka powrotnych metrów, aby wrócić na właściwą trasę.
Na mojej szyi zawisł przepiękny
medal finishera, potem zdjęcie na tle flagi biegu i pyszny pobiegowy posiłek 😋.
No i oczywiście przywitanie przez
Irka i Wojtka, którzy wcześniej skończyli swoje biegi. Wojtek, od tego roku
biega w nowej kategorii M50 (czyli mojej) i swój debiut uczcił najlepiej jak
można – ZWYCIĘŻAJĄC w tej kategorii. Wojtku ogromne, ogromne brawa i
gratulacje 👏. A my z Irkiem, jak zwykle, byliśmy także w pełni zadowoleni 😀. Można by
rzec, że cała nasza trójka znalazła się na pudle w kategorii biegacz z …
Rybnika, bo tylko trzech nas przyjechało z tego miasta 😉😅. Ale skoro była
kategoria „Biegacz z Sobótki”, to myśmy mieli pełne moralne prawo ustanowić
kategorię „Biegacz z Rybnika” 😉.
Żarty, żartami, ale zwycięstwo
Wojtka spowodowało, że przedłużyliśmy swój pobyt w Sobótce i w Domu Turysty
czekaliśmy na dekorację zwycięzców. To był fajny czas poznania i pogadania z
innymi biegaczami. I tak właśnie poznaliśmy Beatę, która zajęła trzecie miejsce open i pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej. Beato, ogromne, ogromne
gratulacje i podziw za osiągnięty wynik 👏.
Po dekoracji Wojtka, z żalem
opuściliśmy gościnne progi Sobótki i udaliśmy się w drogę powrotną. Czy
ponownie zawitamy w to miejsce ? Czas
pokaże. Ale z czystym sumieniem mogę wszystkim polecić ten bieg i okolicę
Masywu Ślęża, jako pięknego miejsca do biegania 👍. I oczywiście wielkie słowa
podziękowania dla wszystkich osób, które przyczyniły się do tego, że
organizacja tego biegu była na najwyższym poziomie 👍👏.
Komentarze
Prześlij komentarz