Przejdź do głównej zawartości

SZLEM SZAKALA (ULTRA + PÓŁMARATON)

W dniach 28 i 29 października w Arturówku zwanym zielonymi płucami Łodzi odbył się Jesienny Festiwal Szakala. Po raz pierwszy poza półmaratonem, crossem i biegami dla dzieci znalazł się tam dystans ultra, a zatem zrozumiałe było, że nie mogło mnie tam zabraknąć. Regulamin wprowadził formułę "Szlem Szakala" co oznaczało łączny start na dystansie ultra w sobotę i półmaratonie w niedzielę, a taka informacja to jest jak nektar na duszę biegacza 😅.

Było wszystko co lubię – pierwsza edycja z dystansem ultra, kameralne grono zawodników, możliwość biegania po jednym z największych terenów leśnych w Europie w obrębie miasta i para wypróbowanych przyjaciół, którzy postanowili mi towarzyszyć. Czegóż można chcieć więcej ? 😀

W piątek wieczorem zgłosiliśmy się w biurze zawodów po odbiór pakietów startowych. Szybka sprawna odprawa, miła rozmowa z Paniami z biura i m.in. paczka MAOAM-ek w pakiecie, takie słodkie niespodzianki to ja lubię 😋👍.

Potem zawitaliśmy na naszą kwaterę w sąsiednim Strykowie. Pyszna kolacja niemająca nic wspólnego z dietą ultrasa 😋😉 i szybkie spojrzenie na prognozę pogody na następny dzień. Delikatne i krótkotrwałe opady deszczu tylko w okolicy południa zwiastowały fajne warunki do biegania. Jak się później okazało rzeczywistość okazała się zgoła inna 😱.

I ULTRA SZAKAL

Rano zameldowałem się na terenie Sekcji Konnej Straży Miejskiej w Łodzi skąd w gronie blisko 100 biegaczy mieliśmy wylecieć na trasę ultra. Darek zawiózł mnie sporo przed czasem, więc na spokojnie mogłem zaprzyjaźnić się z głównymi lokatorami tego miejsca.





Czas szybko mijał, Organizatorzy powoli prosili nas na start. Rozejrzałem się wokół, startowałem pierwszy raz w tym miejscu i jak już wiedziałem z listy startowej, na Szlemie startowali przede wszystkim reprezentanci województwa łódzkiego i tylko kilka rodzynków spoza tego województwa. A wśród nich Królowa biegów długodystansowych Patrycja Bereznowska. Ilekroć spotykam Ją na starcie jestem pod wrażeniem Jej skromności i bezpośredniości 👏. Nigdy nie odmawia wspólnego zdjęcia i zawsze życzy powodzenia na trasie, chociaż spotkania z Nią ograniczają się z reguły do tych krótkich chwil przed startem. No cóż, znam swoje miejsce w szeregu i swoje możliwości 😅.

Potem jeszcze wysłuchałem odprawy technicznej, z której zrozumiałem że trasa jest dobrze oznakowana, ale track lubi wariować 😂 i że na prywatnych terenach mamy uważać na psy, a ja myślałem że na … szakale 😉. Wspólnie z prowadzącym odprawę, zabraliśmy się za odliczanie od trzynastu do jednego i wystartowaliśmy.


Niepokojące było to, że zaczął padać deszcz, który według prognoz miał być dopiero za parę godzin.

Zgodzicie się ze mną, że w życiu liczy się pierwsze wrażenie ? W Lesie Łagiewnickim biegałem po raz pierwszy i już po paru kilometrach wiedziałem, że jest to kapitalne miejsce do biegania 👍. Jednego się spodziewałem – jesień, mnóstwo leżących liści i padający deszcz spowodowało, że było mega ślisko. Natomiast nie przewidywałem tak urozmaiconego terenu. Było całkiem sporo wyczerpujących podbiegów i zbiegów, były ukryte w lesie oczka wodne, mnóstwo rozległych łąk i tylko troszkę asfaltu. Bardzo żałowałem, że nie mam częstszej okazji, aby tu pobiegać i … zagubić się w tym miejscu 😂.





Z ogromną chęcią pozwoliłbym sobie na pochłanianie tych pięknych krajobrazów, niestety szalejący deszcz spowodował, że człowiek musiał większość czasu patrzeć pod nogi, bo było ślisko, a pod stertą liści czekały na nas różne niespodzianki w postaci korzeni czy kamieni.

Przez całą pierwszą część trasy towarzyszył mi Sebastian z Piotrkowa Trybunalskiego, którego zdążyłem już poznać przy okazji innych biegów. Fajnie się z nim gadało i szybko mijały nam wspólne kilometry. Nie myślałem, że to kiedyś powiem, ale jest to chyba jedyna osoba, która lubi się gubić jeszcze częściej ode mnie. Stąd kilka razy, zagadany skręcał w niewłaściwą alejkę i to … ja musiałem wskazywać właściwą trasę, co jak mnie znacie, było wręcz nieprawdopodobne 😂😉. Sebastian dziękuję za tę wspólną połówkę trasy 👏.


Deszcz coraz bardziej przybierał na sile i trasa zaczęła przypominać taką, którą spotyka się na najbardziej wymagającym ultra. Mnóstwo ilości błota czyli cream de la creme biegania ultra. Ci który mnie znają, wiedzą że lubię takie klimaty 😱😅.




Biegowe towarzystwo mocno się rozciągnęło i były całe kilometry, w których nie widziałem nikogo przed sobą ani za sobą. Jednak dobrze oznakowana trasa pozwalała na pokonywanie kolejnych odcinków. Nie powiedziałbym, że w ślimaczym tempie zaliczyłem … Górkę Ślimaka, za nią kolejne podbiegi i zbiegi. Takich obciążeń kolan to naprawdę nie pamiętam i nie byłem jedyny w takiej konkluzji. Kilka sympatycznych zdań i małego tasowania się w gronie czwórki innych zawodników, dwa najstarsze zabytki miasta Łodzi - zabytkowe kapliczki Św. Antoniego oraz Świętego Rocha i Świętego Sebastiana, ostatni stawek i już zobaczyłem wielki zegar odmierzający czas i bramę mety. Nie powiem, ale z uczuciem dużej ulgi i sporo przed limitem zakończyłem pierwszą część Szlema Szakala i już zacząłem zastanawiać się nad tym, co czeka mnie w dniu następnym.




A na mecie już czekali na mnie Ewa i Darek, którzy zapisali się na półmaraton, a sobotę poświęcili na zwiedzanie Łodzi.



Podsumowując pierwszy dzień Festiwalu Szakala chciałbym wspomnieć o dwóch kwestiach.

Oznakowanie trasy. Tutaj wszyscy wiedzą, że jestem niekwestionowanym autorytetem w takich kwestiach, jak można zgubić się na najprostszym odcinku 😂. Wiem, że niektórzy z zawodników pobłądzili na trasie. Ja muszę jednak stwierdzić, że mimo iż przebieg trasy, co pokazuje track, był dosyć skomplikowany, była ona bardzo dobrze oznakowana. „Szlajfki” (wstążki), tabliczki, strzałki sprayem na powierzchni – wszystko to spowodowało, że ja zrobiłem ... tylko regulaminowe kilometry 😉😱. Jedyne na co bym zwrócił uwagę, to sugerowałbym szersze wstążki w bardziej jaskrawym kolorze.


Obsługa. Chylę czoła przed organizacją zawodów czyli przede wszystkim przed członkami i sympatykami Klubu Sportowego Szakale Bałut Łódź 👏👏👏. Wykonaliście kawał dobrej roboty, począwszy od biura zawodów, poprzez kierowanie ruchem (kilka godzin stania w deszczu), a skończywszy na bufetach 👏👏👏. Pierwszy bufet był na 21 kilometrze. Ktoś powie dosyć daleko od startu, ale ja odpowiem, że ultra nie lubi miękkiej gry 😅. Natomiast bufet na 27 km, a potem na 41 km, to była zupełnie inna historia. Ogromnie lubię takie energetyczne miejsca, które rozgrzewają słowem i ... nie tylko 😉😅. Tam też dokonałem bardzo intratnej zamiany - mój sztuczny ogrzewacz, który zawsze mam w biegowym plecaku od jesieni do wiosny, wymieniłem na … ogrzewacz domowej roboty, który w małych dawkach wyzwalał jakże niezbędną energię na ostatnich kilometrach trasy 😅😉.

Słowem pierwsze ultra miało wszystko to co potrzebne i oby Organizatorzy kontynuowali to, co tak obiecująco zaczęli 👍.

XIII PÓŁMARATON SZAKALA

W niedzielę zmieniło się wszystko. Miejsce startu zlokalizowane było tym razem w okolicy ulicy Studenckiej, ale równie urokliwe jak w sobotę. Pogoda była diametralnie różna czyli witała nas błękitnym niebem i słoneczkiem. Zaś w przeciwieństwie do sobotniej pierwszej edycji ultra i kameralnej liczby uczestników, mieliśmy wystartować w XIII Półmaratonie Szakala z blisko pół tysiącem zawodników. Nie zmieniły się tylko przepiękne tereny Lasu Łagiewnickiego, po którym przyszło nam biegać 👍.

Wspólnie z Ewą i Darkiem podziwialiśmy uroki skąpanych w jesiennym słońcu okolic startu. Oprócz ogromnej rzeszy startujących, także wielu mieszkańców Łodzi korzystało z uroków jesieni. Pojawiła się także spora grupa rozpoczynających sezon morsów.


I tak sobie nieśmiało chodziłem 😉, aż zostałem poproszony przez energetycznego prowadzącego do krótkiego wywiadu na temat wrażeń z sobotniego biegu. Tośmy sobie pogadali, a na koniec spiker nawet trzykrotnie powtórzył ROW, ROW, ROW. ROW Rybnik 😅👍.


Start podzielony był na trzy tury, co kilkanaście minut. W pierwszej startowali uczestnicy sobotniego ultra i … przeszło 100 kobiet. Nigdy w takiej zdominowanej przez kobiety stawce nie startowałem 😅. Za swój największy osobisty sukces uważam, że zaraz po starcie minąłem Patrycję Bereznowską i do siódmego kilometra leciałem przed Nią. Potem niestety Ona wrzuciła drugi bieg, a ja cały czas grzałem na … pierwszym 😉😅.




Sporą część dystansu biegłem po dobrze mi znanych z soboty terenach. Ale teraz było to już zupełnie inne bieganie. Lżejszy plecaczek i przepiękna słoneczna pogoda sprawiły, że biegło się lekko i przyjemnie. Nawet nie wiem, kiedy upłynęła mi połowa trasy.

Na 14 kilometrze był punkt z wodą, którą ja wykorzystałem do schłodzenia mojej rozgrzanej głowy 😉. I to był bardzo dobry pomysł. I tak jak do tego miejsca leciałem sobie dla funu, tak nagle, co jest dla mnie niepodobne, zacząłem słuchać wskazań mojego Garmina 😂. I być może dlatego w okolicach 18 kilometra, gdy ja biegłem zgodnie z trasą, jak spod ziemi pojawiła się przede mną całkiem spora grupa zawodników, która na wskutek nieodpowiedzialnego zachowania osoby, która poprzewieszała wstążki, zmuszona była zrobić dodatkowy odcinek. Kompletnie nie rozumiem bezmyślności osób, które dopuszczają się takich zachowań. 



Nieuchronne zbliżanie się do mety, to także nieuchronny koniec biegowej zabawy. Ogromnie żałowałem, że to już koniec. Bo biegło mi się wybornie. Niestety połówki tak mają, że kończą się zbyt szybko 😅. Zataczając wielkie koło wokół stawu zbliżałem się do mety, kompletnie nie interesując się czasem ani miejscem. Natomiast oklaski kibiców, spiker wyczytujący Twoje nazwisko i wolontariuszka wieszająca Ci medal na szyi -  to jest to czego nie zamieniłbym na nic 👍😀.




Zajadając się pysznym pączkiem 😋, robiłem w myślach szybki rachunek. W sobotę przeszło 54 km, w niedzielę przeszło 21 km. To może by tak jeszcze coś tak sobie dokręcić do 80 kilometrów, jako podsumowanie tak udanych biegowych dni ? 😅 Postanowiłem pobiec naprzeciwko Ewie i Darkowi, który startował blisko pół godziny po mnie. Wyciągnąłem z plecaczka gwizdek, który jakoś tak zawsze noszę na ultra i po drodze głośno dopingowałem zawodników zmierzających do mety. Spotkałem Darka …

… a potem Ewę, która znalazła się w gronie zawodników, którzy pomylili trasę i pobiegli przeszło kilometr  więcej.

Wspólnie z Ewą po raz drugi miałem okazję pobiec ostatni odcinek trasy i wbiec na metę 😅👍.

Ewo i Darku bardzo dziękuję za wspólny wyjazd 👏. Za to wszystko co nas fajnego spotkało 👏.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy, a Jesienny Festiwal Szakala – Szlem Szakala był naprawdę udanym wydarzeniem 👏👏👏. Chciałoby się powiedzieć – zbyt szybko. Ostatnie zdjęcie, ostatni spacer i nieuchronny wyjazd w kierunku Rybnika.


Organizatorom czyli Klubowi Sportowemu Szakale Bałut Łódź mówię do zobaczenia 👍😀👏.

A ja chyba polubiłem te drapieżne nazwy biegów, bo po Szakalu, za tydzień pobiegnę w biegu z „Wilczy” w nazwie i bynajmniej nie chodzi tu o … wilczy apetyt 😂.

Komentarze

  1. Świetna impreza i przepiękne tereny. Relacja jak zawsze 💣

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że