Ultra Błatnia 24 h miała swój mały jubileusz. Była to
dziesiąta edycja i mój dziewiąty w niej udział. I zawsze, gdy potem piszę
relację zauważam pewien fenomen, ale i paradoks. Ci sami organizatorzy (Madziu,
Mati i Grzesiu – wybaczcie 😉, to nie jest przytyk), prawie ta sama trasa, w większości ci sami
wariaci, którzy dwa razy do roku spotykają się przy słynnej wiacie w Jaworzu,
nawet bufet tak samo doskonały 😋. A ja pisząc swoje wrażenia ze startu mam ten sam
dylemat. Nie o czym tu znowu pisać, ale co wyrzucić, żeby relację zrobić
krótszą, żeby nawet najwięksi fani mojego „talentu” wytrwali do końca
opowiadania 😀.
Nie inaczej było i tym razem.
Mój przyjazd był w pewien sposób symboliczny. Koniec grudnia
operacja łąkotki. Miesiąc później pierwszy asfaltowy start na „Dzikim Ultra”,
tydzień później treningowe pohasanie z orgami po trasie biegu „Leśny Lament”
(zawody 26 kwietnia) i wreszcie to co tygrysy (a może lwy😉) lubią najbardziej,
kolejny tydzień i pierwsze górskie bieganie.
Wyposażony przez organizatorów w symboliczny numer startowy
55 (troszkę się pośpieszyli bo urodziny dopiero w sierpniu 😉) zameldowałem się na
starcie.
Tradycją Ultra Błatniej jest wspieranie za każdym razem dziecka w
potrzebie. Nie inaczej było i tym razem – biegaliśmy dla Kazika 💖.
Po serdecznym
przywitaniu z Magdą i załatwieniu formalności, poprosiłem ją o wylosowanie
upominku w loterii. Byłem ogromnie ciekaw co otrzymam, bo tutejsze nagrody
zawsze wywoływały na mej twarzy szeroki uśmiech 😀. Tym razem przypadła mi … paczka
sera do krajania, co pewna moja serdeczna znajoma wirtualnie skomentowała znanym powiedzeniem mając na myśli mój śmiech i wspomnianą nagrodę 😂.
Oczywiście odebrałem też pakiet startowy, a tam wśród wielu fajnych drobiazgów,
wielka paczka makaronu. Po powrocie do domu mój gończy Cody, wielbiciel
makaronów wszelakich, zapytał czy może wystartować jako pełnoprawny uczestnik w
edycji letniej, aby taką paczkę otrzymać ? 😉
Do startu pozostała prawie godzina, więc było trochę czasu,
aby przywitać spore grono znajomych, których już długo nie widziałem. Zacząłem
od dwóch Tomków doskonałych fotografików, którzy jak się później okazało,
czyhali na zawodników w najdziwniejszych zakątkach trasy.
Potem przyszła kolej na Mariusza, który rozpoczął bieg w
stroju … pingwina 😉. Oczywiście przy okazji zamieniłem kilka ciepłych słów z
Markiem, niedościgłym dla mnie wzorem w codziennych treningach 👍 .
Nie mogłem być na Błatniej i nie pogadać z moją adoptowaną
rodzinką czyli Justyną i Markiem. I tu doskonale sprawdza się powiedzenie, że z
rodziną najlepiej wychodzi się na fotografii 😉. Zakomunikowali mi, że dzisiaj
robią tylko jedną pętelkę, bo zaraz lecą na 50-tkę znajomej. A jakoś o tym żeby
mnie ze sobą zabrać to już nie pomyśleli 😀. Na otarcie łez Marek podarował mi
opaskę z Biegu Zbója, własnoręcznie nakładając mi ją na moją czapkę z Biegu
Janosika. Jakoś zapomniałem o tym i całe zawody przebiegłem jako … Zbój
Janosik 😉.
Od wielu lat na swojej biegowej drodze spotykam Kasię,
współorganizatorkę fajnych biegów, w których miałem okazję startować. Nie
inaczej było i tym razem. Jak trzeba pomóc komuś w potrzebie, to wiadomo, że
Kasia z całkiem sporą ekipą znajomych melduje się na starcie. Tu na zdjęciu z
Bogusią.
O tym, że Ultra Błatnia to także rodzinne bieganie,
najlepiej przekonują Marek i Dorota 💕. Wspólnie ze swoją najmłodszą pociechą
zameldowali się na zawodach. Byłem pod ogromnym wrażeniem postawy
Marka i odpowiedzialności jaka na nim spoczywała. Nazbierał całkiem pokaźne
grono sponsorów, którzy za każde jego wyjście na Błatnią sowicie potrząsnęli
portmonetkami i obiecali wpłacić zadeklarowane kwoty na leczenie Kazika. I podczas
gdy ja wygrzewałem się już w domu, to Marek pewnie ostro walczył i dawał z
siebie wszystko, aby zebrać jak największą kwotę 👍👏.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi3ufGTj9NyYclCxPTjessQlHsDAxeQiw1QP11BzVvZx05Jk1pvCgtjtTgAlukaoLiGOhw9G5Vb7fB1hcmLlKZoqUIzhJCnuPwjjAwHt6_ucDxmJR4cGpkjvloKoCxp8NApCELNlhNyAkJU2imDaHlRIrrcKmP0KrlTLc_uKL01ZNFCY5aLMIdpdFU31mIf/s320/473152069_1337699637240669_4920938086952828787_n.jpg)
I nie sposób nie wspomnieć o Agnieszce (na zdjęciu w
czerwonej kurtce) jednej z najlepszych górskich ultrasek w Polsce. Jak trzeba
to powalczy o punkty w rankingu, ale jak są takie zawody jak te, to zawsze
można na nią liczyć 👍. Mam do niej duże zaufanie. Stąd gdy zareklamowała pewne
zawody, które będą miały miejsce za tydzień, to bez cienia wątpliwości się na
nie zapisałem, budując w domu wokół tego wyjazdu pewną legendę 😉🙃. I teraz się okazało, że
za tydzień ona będzie, ale na … urlopie 😱. W tym momencie, zaczynam się zastanawiać
czy … przeżyję i czy w następny wtorek poczytacie moją kolejną relację 😱😉.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJgmylhULX5qaJchANO2NDYcm4K7PC_w6m0OCKdsVekNStJ_Y5-e7gRjb7jAnW35zp19Nh7vIcfmCe4D2d64U4MhAp1-7fahf0_Sug2QnhrfcWU18YyEXm9moBRjtIKbv7tmEzzh3siPQKrQuTaJ0PJGbfrBlGn9t2AlpasZguZAr4Y2IEqGxpFGYBVGNs/s320/477222152_449757254770249_3562108398089770376_n.jpg)
Czas zaczął mijać bardzo szybko. Stąd jeszcze tylko krótkie
spotkanie z Leszkiem, z którym jak się później okazało często mijałem się na
trasie i przybijałem piątki. Oczywiście, jeśli zawody odbywają się na pętli i
ja w nich startuję, to na starcie dziwnym trafem zawsze melduje się Magda,
żądna rewanżu, za nasze ubiegłoroczne wewnętrzne grand prix 😉😅. Tym razem rok nie
rozpoczął się dla mnie najlepiej. Uprzedzając fakty, drugie zawody i druga
wygrana Magdy. Czas najwyższy wziąć się do odrabiania strat. Chociaż z tak
uznaną zawodniczką to będzie niezwykle trudne 😅.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgRy7uqhFoMhdukD1yF7K9LHuDPwiSVHV9HMAFxDvUEezNPORPppT5uwIT-nHgnRxP7p_NtIuxofNELclb5mJjIAfzlNHXrU6FIfecLnekUhByLKhlVbvHCqibWikK_jbyW1sTc9-LYUzldnyGx97OoKlFzgZgR79RzhyphenhyphenmdCpegwb2HOlAf1rRrEuJl-Ug5/s320/475563932_590828753760950_3959578621638722893_n.jpg)
Jako że pańskie oko konia tuczy, przed samym startem
postanowiłem rzucić tylko okiem na to, jakie tym razem specjały przygotowali
organizatorzy. I co się okazało? Na taki sam pomysł wpadli Agnieszka i
Grzesiek, którzy postanowili uszczknąć tego i owego 😉😋. Doris jakoś niespecjalnie tego pilnowała, więc sobie pomyślałem - jak oni, to i ja 😋.
Napiszę krótko, tylko siłą woli opuściłem ten smakołykowy skarbiec. Wszystko
wyglądało i było przepyszne. Ale, że ludzie uwielbiają klasyfikacje, więc jako reclikowy „number one” w moim rankingu
wskazuję ciasto z galaretką i serkiem na biszkopcie 👏😋, i jestem ciekaw, kto był
jego autorem/autorką 🤔. Chyba za głośno wskazywałem swojego faworyta, bo gdy
zakończyłem pierwszą pętle, to po tym cieście nie został nawet okruszek 😪.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLJ1GBfAXuom4_pkHUso8f-3S8UsK45huLXs6R6Uvi5kK0XHfMhoV9L8g7hr-L63zqg8RLtziFVJ8AszXvtGu2U-e0acnokcfhpmu84feW1GgivwZgYYltOgQHN1yDXc_J8CYRi0_enDzyA4dWEdE-b2njBpmMAFTU6BQ8f9Rq0a1THrxqydzFMBxOgvze/s320/476419577_593610756995525_5444943594925876685_n.jpg)
Ostatnie minuty do startu to wymiana paru słów z trójką
organizatorów. Trójką mega sympatycznych, ale i skromnych ludzi. Robią naprawdę
wielką robotę. Potrafią przyciągnąć wiele osób, które na różne sposoby, dwa razy w
roku włączają się w to wielkie dzieło pomocy dziecku w potrzebie. To, że ta
impreza jest tak perfekcyjnie i przepysznie zorganizowana, i to że wiele osób
zaczyna układanie kalendarza biegowego od wpisania w nim Ultra Błatniej, to w
głównej wierze ich zasługa. Madziu, Grzegorzu i Mateuszu – chylę czoła i
wielkie, wielkie brawa 👏👏👏. Gratuluję tej dziesiątej edycji, głośno śpiewam i
życzę dociągnięcia do ... setnej rocznicy Błatniej. Ja oczywiście na niej będę 😅.
Zainteresowanie tegoroczną zimową edycją przerosło wszelkie
oczekiwania i już późnym popołudniem, dla tych którzy chcieli dołączyć do tego
charytatywnego wydarzenia zabrakło numerów startowych, co oczywiście w żaden
sposób nie uniemożliwiało startu wszystkim chętnym.
Pisałem, że tym razem zbieraliśmy datki dla Kazika, który cierpi
na dystrofię mięśniową. Zachęcam Was do wpłaty najdrobniejszej nawet kwoty na najdroższy
lek świata.
https://www.siepomaga.pl/kaziu-sromek
A przed startem mieliśmy okazję przybić piątkę z głównym
bohaterem, który w obecności rodziców, dziękował nam za tak liczny udział w
biegu 💓.
Serce się radowało, widząc ten kolorowy tłum sposobiący się
do startu, chociaż rozum podpowiadał, że łatwo nie będzie 😅.
I wreszcie ruszyliśmy, przy pięknej zimowej pogodzie na
szczyt Błatniej trasą imienia … Jacka Reclika 😂. Piszę to z pełną
odpowiedzialnością. Organizatorzy postanowili trochę zmodyfikować trasę wzorem
lat ubiegłych i polecieliśmy trasą, którą ja pokonałem zimą 2023 roku, samotnie
biegnąc … pod prąd 🙃😂. Gdy to sobie uświadomiłem, poczułem ogromne brzemię
odpowiedzialności na swoich barkach, przecież nie mogę dopuścić do sytuacji,
aby zgubić się na trasie, którą sam wytyczyłem 😉😱.
Tak jak wcześniej napisałem, pogoda była wymarzona – lekki
mrozik, słoneczko i bezwietrznie. Tego samego nie można było powiedzieć o
nawierzchni – tu dominował ubity śnieg, lód i nawet błotko. Stąd zaraz po
dotarciu na szczyt Błatniej dziękowałem w duchu, że zabrałem mini raczki. Po
ich założeniu biegło się o niebo lepiej. Dzielnie rozsiadłem się na tronie
usytuowanym na szczycie, podziwiając przepiękne widoki. Ale długo się tym nie
rozkoszowałem, bo kolejka chętnych była całkiem spora.
Potem krótki zbieg do
schroniska i kolejne kilometry to już była trasa z lekkim spadem przy pięknej
zimowej aurze.
Korzystając ze słoneczka co chwilę robiłem krótką przerwę na
dokumentowanie tych pięknych krajobrazów. Było wszystko co kocham w górach:
piękne krajobrazy, zaśnieżone drzewa, górskie strumyczki, powalone drzewa,
które tworzyły niesamowity klimat. I tak ani się nie spostrzegłem, gdy
ukończyłem pierwszą 9-kilometrową pętlę. A taki był plan minimum. Kolano w
ogóle nie bolało, więc praktycznie zaraz przystąpiłem do realizacji planu
maksimum czyli zaliczenia drugiej pętli.
Trasę już poznałem. Część zawodników biegła szybciej, część
wolniej, stąd było sporo okazji, aby chociaż przybić piątkę z szybkobiegaczami,
zaś z podobnymi do mnie koneserami biegania zrobić sobie selfie czy zamienić kilka słów.
I tym sposobem mogłem uwiecznić spotkanie z Beatą (pamiętasz
jeszcze nasze pierwsze spotkanie i słynną „panią od pomidorowej”? 😉 ) i Jakubem oraz z Basią i Sebastianem.
Zaraz potem miałem okazję spotkać moją panią nauczycielkę od
ultra czyli Magdę i jej teamowego kolegę Sebastiana.
Czas tak szybko mijał, że jeszcze tylko Sioło pod Przykrą i
mogłem drugi raz meldować się na szczycie Błatniej. Myślałem, że minę go szybko
i polecę dalej, ale tam pułapkę na mnie przyszykowało dwóch
Tomków-fotografików 😉. No nie ukrywam, że liczę na efekty Waszej pracy, bo ja
dałem z siebie wszystko 😅.
Powiem wam, że nabrałem jakiegoś takiego radosnego szwongu (nie-Ślązacy musza sprawdzić słowniki 😉) ,
że nawet nie wiem jak pokonałem dwa kilometry po minięciu schroniska.
I wtedy na trasie spotkałem Anię. No przecież nie mogłem
przebiec obojętnie, obok jej troskliwego pytania: Jacku jak twoje kolano?
Zamieniliśmy parę zdań, minąłem tablicę poświęconą pamięci komendanta
bielsko-bialskiej straży pożarnej od 1902 roku i jakoś dziwnie zamyślony
pobiegłem dalej … w sobie tylko znanym kierunku 😱😂. Z tego letargu wyrwały mnie
głosy innych zawodników, że trasa skręca w prawo. Pomylić się na trasie własnego
imienia 😉🙃.
Potem już bez przeszkód zameldowałem się przy wiacie. A tam
spotkałem legendę biegów ultra Panią Hanię.
W zasadzie zrealizowałem swój plan maksimum. Z tyłu głowy
miałem zalecenie lekarza, żeby przerwać bieganie, jeśli tylko będę czuł ból w
kolanie. Ja tam w zasadzie żadnego bólu nie czułem, może jakieś mikro zmęczenie
materiału związane z tym, że miałem już 18 kilometrów w nogach. Na wszelki
wypadek upewniłem się u Magdy, która rejestrowała każde wejścia, że zmęczenie
to nie ból 😉 i ... wyruszyłem na trzecią pętlę 😅.
Słoneczko zaczęło chylić się ku zachodowi, a na niebie
zaczął królować księżyc.
A ja znowu mozolnie wtruchtałem na szczyt Przykrej, potem
minąłem dom drwala pod Błatnią …
… i po raz trzeci zaliczyłem szczyt Błatniej.
Zachód słońca sprawiał, że widoki stąd były obłędne i żaden
smartfon nie był w stanie tego uchwycić.
Zaraz potem trzecie spotkanie ze schroniskiem na Błatniej i
mnóstwem strzałek wskazującym drogę licznym trasom, które tu się krzyżują.
W drodze powrotnej
spotkanie z Agnieszką, którą miałem już okazję spotkać przed startem w …
bufecie 😉 i Tomkiem, moim krajanem.
I zaraz potem moim oczom ukazała się wiata. A ja stoczyłem
potężną walkę … wewnętrzną 😱. Serce wyrywało się na kolejną pętlę, a nogi mówiły: czemu
nie. Ale po drugiej stronie miały potężnych przeciwników: rozum, który podpowiadał,
że jeszcze sporo biegów przede mną i warto ten kilometraż zwiększać stopniowo,
a bieganie po nocy po lodzie i luźnych kamieniach w moim stanie jest ryzykowne
oraz … żołądek, który zakomunikował: ty będziesz sobie biegał, a oni ci tam
wszystko wyjedzą 😱😂. No na taki argument, to nie mogłem pozostać głuchy 😉.
Odebrałem medal z rąk Magdy. Madziu bardzo sobie cenię, że
wręczyłaś mi go osobiście 👏. Przy okazji Magda sprzedała mi pewną piękną rzecz, którą wykorzystam
na czarną godzinę, a boję się że może ona wybić już za tydzień 😉😱. Agnieszko i
Tomku – będziecie wszystkiemu winni 😀.
A potem poszedłem rzucić okiem, co … wydaje kuchnia 🤔. No
kuchnia była nad wyraz bogata 👏👍. Poprosiłem o najgłębsze naczynie i tak na
początek skosztowałem pomidorowej, a w zasadzie dwóch talerzy 😋🙃. Potem nie mogłem
się zdecydować kiełbasa czy krupniok więc podegustowałem … obydwóch smakołyków 😋😋.
Od konkretów przeszedłem do słodyczy. Co prawda mojego faworyta ktoś już zjadł
i tu się domagam wyjaśnienia tej kwestii 😂, ale pozostałe słodkości też były
palce lizać 😋.
Miałem strategiczne miejsce za wielkim galonem z wodą, więc
myślałem, że nikt mnie tam nie dojrzy, a szczególnie fotograficy 😉. Ich nie
zauważyłem, ale za to mnie zauważyli Adriana i Janusz z moich okolic.
Przyjechali później, skończyli właśnie pierwszą pętlę i już chcieli ruszyć na
kolejną, ale widząc mnie i te ilości smakołyków, jakoś tak ochota chwilowo ich
opuściła 😉.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgai5GayBKTFdwW1xfQS2TjdXdMj6FVIds5OAQZifueGlMbL6SWfonuRkbFc4oulVe_xx_dPxi5tJulalTyanO9IMgq_4XYd8UXnpLURJNRhiOgmlQlWv9l9sIiT_Pw2m0SGjk1rTVtj6iR-4Y1UnYZmHakMHx2mRzSOTwmQXccSyXFJZ_L4I5HNEXxBcOl/s320/476392362_637875238929828_2163440559530658510_n.jpg)
Ukończyłem w jednym kawałku swoje trzy pętle, 27 kilometrów.
Ale na trasie pozostało wielu zawodników, którzy przez tę zimową górską noc i
niedzielne przedpołudnie zaliczali kolejne wejścia na Błatnią 👏👏👏. Nie robili tego
dla wypasionych nagród, pucharów czy punktów w rankingu. Robili to, aby kolejny
już raz wspomóc leczenie dziecka, które wymaga pomocy, a koszty tego leczenia
są gigantyczne. I to jest wartość tych zawodów, i to jest to dlaczego dwa razy
w roku staram się tu być. Jest wiele radości, jest wiele żartów, jest wiele
spotkań na trasie i wzajemnego motywowania się, ale jest przede wszystkim
ogromne dobro, które staje się udziałem nas wszystkich i to bez względu na to
czy zdobyliśmy Błatnią raz czy też może kilkanaście razy 💖💖💖.
Ps. Po raz pierwszy zważyłem się przed startem i potem po
powrocie z tych ciężkich 27 kilometrów. Wynik … przytyłem 200 gramów 😱. Zawsze
uważałem, że biegi nie powinny mnie stresować, stąd już nigdy nie będę
eksperymentował z … wagą 😂.
Komentarze
Prześlij komentarz