Wybrałem się z żoną na wydłużony weekend do Iwonicza-Zdroju, aby powspominać miejsca, gdzie towarzyszyłem synowi Piotrowi podczas jednego z dystansów Rzeźnika 500 i przy okazji odwiedzić kilka znajomych miejsc w Ustrzykach.
Normalnie nie uwierzycie, co za przypadek 😉 - trzy kwadranse
od naszego pensjonatu rozgrywane były zawody PUT - Pogórze Ultra Trail. No żal było nie
skorzystać 😅. Co prawda marzyły mi się dłuższe dystanse, ale ostatecznie padło na
23 km i „Połówkę w Paryjach”, bo Mariola stwierdziła, że ona w takie zbiegi okoliczności
nie wierzy 😄.
O tych zawodach, które w tym roku miały już swoją czwartą edycję słyszałem sporo dobrego. Znalazł się zatem dogodny moment, aby te pozytywne opinie skonfrontować z rzeczywistością. Start mojego dystansu zaplanowano na godzinę dziesiątą. A ja dojeżdżając na miejsce napotykałem coraz większe opady deszczu. I nagle w Strzyżowie, gdzie mieściła się baza biegów, wszystko nagle ustało. Krótka wizyta w biurze zawodów i człowiek jakoś od razu łapie właściwy fun.
Nie ukrywam, miałem dylemat - jaka nawierzchnia będzie przeważać, stąd zabrałem ze sobą dwie pary obuwia. Jeden z kapitalnego duetu konferansjerów sugerował, że trasa jest bardzo szybka, więc na wstępie założyłem buty praktycznie bez bieżnika. Pani wydająca pakiet startowy radziła, abym zmienił buty na te z agresywnym bieżnikiem. Posłuchałem rady kobiety i tylko dzięki temu … przeżyłem. Dlaczego wyjaśnię później 🤔😉.
Wesoły nastrój podtrzymało mi ciastko z wróżbą … bez ciastka.
Takie rzeczy tylko na PUT 👍. Moja wróżba to „Gdy boli – znaczy, że rośniesz”. I od
razu do mojego serca wlała się nadzieja, bo myślałem, że te moje bóle są od …
starości 😉🤔.
Chwilę przed startem spotkałem znajomego z Mazowsza - Andrzeja.
Jak to ładnie zażartował, były w pobliżu zawody, to trzeba było skorzystać (w
sumie mieliśmy po przeszło 300 km od domu, więc faktycznie bliziutko 😉).
Start ...
... troszkę asfaltu, a ja czułem, że na wskutek potwornej duchoty, moja koszulka zrobiła się cała mokra. I ta duchota towarzyszyła mi na całej trasie. A jak jest potwornie duszno to człowiek od razu wie, że nie biegnie sam. Tak nie mylicie się – przyklejał się do mnie chyba pełen zestaw wszelkiego latającego robactwa z całego Pogórza 😉😱.
I tak sobie myślałem, co mnie jeszcze może spotkać ? Długo nie musiałem czekać na odpowiedź. Gdzie Reclik tam i … błoto. Ale tutaj tego błota były niewyobrażalne ilości 😱. I tak do końca nie wiedziałem, czy przy tym mocno pofałdowanym terenie, lepiej się w tym błocie wspinać czy lepiej zbiegać. Chyba jednak to pierwsze, bo do teraz nie wiem, jak łapiąc się kurczowo wszystkiego po drodze, pokonałem błotną ścianę jakieś 5 kilometrów przed metą. I tu w tym miejscu miło wspominałem tę panią, która doradziła zmienić mi obuwie. Ale w sumie konferansjer też miał rację – jak ktoś wpadł w poślizg, to poszczególne odcinki pokonywał bardzo szybko 😉😱.
No dobra, trochę człowiek ponarzekał, ale tak z przymrużeniem oka 😉. A teraz pozytywy 👍👍👍.
Trasa była oznakowana fenomenalnie. Były szlajfki, były
oznaczenia sprayem, były tabliczki – wszystko to na poważnie, ale także ze
szczyptą humoru, bo hasło „NIE TU! NA LITOŚĆ BOSKĄ” odebrałem bardzo
osobiście 😂.
W tym miejscu muszę wspomnieć o wolontariuszach i strażakach,
którzy czuwali w newralgicznych punktach, dbając o bezpieczeństwo biegaczy.
Wykonywali swoją pracę perfekcyjnie i należą im się wielkie brawa 👏👏👏.
Dwa miejsca muzyczne. Potężny wzrusz, potężna
dawka pozytywnej energii i moje wielkie ukłony dla osób, która tak od serca
poświęciły nam swój czas i postanowiły podzielić się z nami swoim wielkim
talentem 👏👏👏.
Bufety, to jest osobna historia. Przy tych wymagających
warunkach pogodowych, były jak oaza na pustyni – dosłownie i w przenośni. Pierwszy
zorganizowali ludzie od „LOVE LAS”. Przy okazji wróciły wspomnienia, bo brałem
udział w tych zawodach. I już teraz zachęcam Was do rezerwacji czasu w
listopadzie, bo warto. Podbiliście moje serce lemoniadą z lodem i wodą
z lodem, którą zostałem solidnie oblany. Dostałem takiej werwy, że doleciałem
na tym flow do następnego bufetu, a tam kolejny zimny prysznic. A, że Reclik samą
wodą nie żyje, to i tu i tam skubnąłem co nieco z potężnych bufetowych zasobów 😋👍.
Oczywiście na koniec słowo o samej trasie. Była wymagająca, była błotnista, ale jednocześnie była bardzo atrakcyjna 👍.
Dwa wiszące mosty - człowiek pokonując je, czuł się jak na łodzi podczas sztormu 😉😱.
Piękne
krajobrazy roztaczające się z każdego zdobytego wzgórka. Lasy, takie trochę
dziewicze, bo leżące poza szlakami odwiedzanymi przez turystów. No i piękne
pole moich ulubionych słoneczników, które zawsze nastrajają mnie pozytywnie 👍.
I tak w sumie, człowiek nawet nie spostrzegł, jak minęły trzy godziny z haczykiem i moim oczom ukazała się meta.
Medal na szyi ...
... i od razu kierunek – bufet 😋. Przed startem zrobiłem sobie zdjęcie z tabliczką „ZJEM WSZYSTKO” 😂. Te słowa miały proroczą moc. Dochodząc do bufetu okazało się, że nastąpiła mała przerwa w wydawaniu posiłków mięsnych i zmuszony byłem skosztować wersji vege. Ale przy moim apetycie i podaniu jej z takim uśmiechem przez panie z Koła Gospodyń Wiejskich – smakowała wybornie 😋👏.
Powoli zabierałem się do wyjścia, gdy podszedł do mnie pewien
zawodnik, dopiero co wbiegający na metę. Zapytał o kilka kwestii
organizacyjnych. A ja grzecznie odpowiedziałem. Widziałem tylko jak jego oczy
robią się coraz większe. Na koniec zapytał na poważnie ... z jakiego jestem
kraju? 😂 No cóż gwara śląska w jakiej mu odpowiadałem, może faktycznie jest
trochę trudna 😉.
Ze Strzyżowa wyjeżdżałem z mocnym postanowieniem, że
ponownie tu zawitam, może na dłuższy dystans, może na jakąś wersję zimową, bo
zarówno samo miejsce, jak i organizacja zawodów zasługują na najwyższe uznanie 👏👏👏.
Komentarze
Prześlij komentarz