Grudniowy „Bieg Śladami Żubra” to
jedno z tych wydarzeń, o których mogę śmiało powiedzieć, że rośnie … wraz ze
mną 👍. Oczywiście już widzę, te głosy oburzenia, że przecież w moim wieku się już
nie rośnie 😱😉, ale jak sami wiecie w każdej regule są wyjątki, a to jest na pewno
jeden z nich.
Na osiem edycji to był mój już
chyba piąty start, a taki wyczyn u Reclika to naprawdę rzadkość. Pamiętam
pierwsze nieśmiałe starty na najkrótszych dystansach czyli 6 i 12 km. Pamiętam
połówki rozgrywane w skrajnie różnych warunkach, w tym i takich, że musiał
przed nami jechać pług, odgarniający ogromne ilości śniegu, który napadał w
noc poprzedzającą zawody.
I pamiętam wreszcie prośbę, którą
dwa lata temu skierowałem do organizatorów, że skoro jest taka swojska
atmosfera, skoro jest taka ciekawa, leśna trasa i niejako przy okazji … smaczne
jedzenie 😋, to może warto zastanowić się nad wprowadzeniem królewskiego dystansu
czyli … maratonu.
I gdy organizatorzy
błyskawicznie, bo w zeszłym roku, wprowadzili ten dystans, to ja, jak na złość
miałem operację łąkotki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, więc w tym roku
moje nazwisko znalazło się na liście startowej.
Z samego rana wspólnie z Asią,
której nie musiałem specjalnie namawiać do startu, wyruszyliśmy do urokliwej
miejscowości Studzienice obok Pszczyny.
Nasz dystans startował jako
pierwszy, więc nie musieliśmy się specjalnie trudzić ze znalezieniem miejsc
parkingowych i zaraz potem wyruszyliśmy do biura zawodów. Szedłem tam z lekkimi
obawami. Cztery dni wcześniej truchtając w nocy … tu i ówdzie po trailowych
terenach, lekko naciągnąłem sobie nieoperowane kolano 😱. Nawet nie wiecie jakie
zbawienne możliwości ma lód i maść Bengay, które znalazły się u mnie na porządku dziennym. I tak sobie idąc usłyszeliśmy głos organizatora Tomka, że trasa jest perfekcyjnie oznakowana i nie można się
na niej zgubić. Po przebiegnięciu maratonu stwierdzam, że miał rację. Ale nie
przewidział, że ja z Asią zgubiłem się … przed startem, bo nie wiedząc czemu,
zamiast iść, tak jak co roku na pięterko do biura zawodów, myśmy poszli do …
piwnicy, a tam w małych ciemnościach stuknąłem się w drugie kolano i odzyskałem
jakże cenną … równowagę kolanową 😉.
Nie mogę nie napisać nic o fotografikach, bo sami wiecie: warto mieć pamiątki z biegu😊. Tylko, że tym razem ja ich chwaliłem i o nich piszę, a oni robili w podzięce zdjęcia …
Asi😉😄. Przed startem udało mi się złapać tylko trzech (Tomek, Tomek, Łukasz),
choć wiem, że było ich więcej. Ogromnie wam dziękuję za wykonaną pracę 👏👏👏. I w
tajemnicy wam powiem, że Asia czeka z niecierpliwością na galerie waszych zdjęć z biegu 😀.
Parę minut przed startem to czas
rozgrzewek dla niektórych, a dla mnie czas krótkich rozmów i … selfików z mnóstwem znajomych, którzy
podobnie jak ja wystartowali w maratonie lub jak Łukasz, zupełnie przypadkowo
noszący moje nazwisko 😉, i Kasia udzielali się przy organizacji zawodów.
Temperatura w okolicach zera, na
pewno nie zachęcała do dłuższego stania, zatem po odliczeniu od dziecięciu
wybiegliśmy na trasę. I tak jak zawsze, w każdym biegu, szybko uformowała się
czołówka walcząca o miejsce na podium i pozostali zawodnicy, którzy kolekcjonują ... przeżycia 🤩. I oczywiście nie muszę wyjaśniać, w której grupie ja się znalazłem 😄.
Początkowe kilometry pokonałem w towarzystwie Łukasza z Krakowa, z którym jak to zawsze przy naszych rzadkich wspólnych spotkaniach wymieniłem się nazwami i opisem biegów na które warto się zapisać. Nasza wesoła dyskusja wywołała takie zainteresowanie, że nawet nie zauważyliśmy jak towarzyszy nam spora grupa zawodników i dopiero Magda zapytała, czy nasza dwójka prowadzi biegaczy na określony wynik 😅.
Łukasz na dziesiątym kilometrze przyśpieszył, a ja postanowiłem przyjrzeć się … oznakowaniu. Było perfekcyjne 👏. Chociaż organizator miał tu ułatwione zadanie , bo na sporym dystansie towarzyszyły nam rzeczki. Ale trzeba przyznać, że strzałki kompatybilne z kolorem naszych numerów, blokowanie taśmami wszelkich alternatywnych tras, oznakowania kilometrowe i wolontariusze wskazujący właściwą trasę - wszystko to robiło wrażenie i pokazywało wysiłek jaki został w ten element zawodów włożony.
Po audycie oznakowania,
przyszedł czas na audyt bufetów na trasie. Rozmieszczenie ich co pięć
kilometrów zasługuje na duże uznanie. I nieważne, że przy tej pogodzie nie
bywały oblężone, ale zawsze warto podziękować za stworzenie możliwości
skorzystania z wody i izotoniku osobom, które nie zabrały niczego na trasę,
licząc na cudowne właściwości lasów, w których biegliśmy 😉. Ja szczególnie
pozdrawiam bufet „komputerowy” i jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności
tych osób w zakresie budowy i rozpinania ... biegowych plecaczków 😉. Panowie
zrobiliście mi dzień i … nic więcej nie napiszę, bo co było na trasie zostaje
na trasie 😂. I dodatkowo chciałbym wiedzieć, skąd pochodziła woda którą piłem na
bufetach? Bo wyobraźcie sobie, pijąc tę wodę ja miałem nieodparte wrażenie, że
trasa cały czas biegnie … w dół 😉😂.
A jeśli już jestem przy trasie,
to od pierwszego startu parę lat temu, zakochałem się w niej bez pamięci. Świetne leśne
tereny, bezwietrzna pogoda na lekkim plusie i z lekkim słoneczkiem, no i te …
tony błota - to jest wszystko co najbardziej lubię podczas biegania😅. A jak się
biega po tonach błota? Ostroooożnie 😱. Nóżki pracowały na pełnych obrotach,
kolana solidarnie zapomniały, że jeszcze niedawno bolały, a stopy ? Powiem wam,
że już dawno nie były tak dobrze wymasowane 👍. I tu pisząc o warunkach na trasie,
mam mały apel. Bierzcie ze sobą na bieg coś z apteczki. Tu opieka medyczna
była na wysokim poziomie, quady kursowały po trasie, ale widząc uraz jednej z
zawodniczek, przekazałem cały mój zapas plastrów, gazików i wody, aby w tym
początkowym okresie mogła sobie jakoś poradzić.
I tak z małymi przygodami udało
mi się pokonać pierwszą, 21-kilometrową pętlę. Nawet zacząłem się zastanawiać
na czym teraz skupię swoją uwagę. Martwiłem się na zapas, bo życie zawsze pisze
nowe scenariusze. Zaraz po wbiegnięciu na drugą pętlę spotkałem Olka, który rozgrzewał
się do startu na ... 12 kilometrów. On, który na ultra pożera takich jak ja bez
mrugnięcia okiem, tutaj na 12 km??? Dobrze, że od razu przeprosił mnie za ten
wybór i obiecał, że za rok spotkamy się na maratonie 👍😅. I poradziłem mu, żeby się
tej wersji trzymał, bo inaczej już w styczniu, na Dzikim Ultra które
organizuje, ja zrobię ... jedną pętelkę, a potem skupię się na … bufecie, a to
oznacza dla niego katastrofę 😱😂.
Zaraz potem wystartowały silnie
obsadzone dystanse na 12 i 21 kilometrów. Była to okazja, aby podziwiać z
bliska tych, którzy rozpoczęli bieg na czele stawki. Panowie ogromny szacunek
dla was 👏, ale ja jednak pozostanę, jako koneser biegania, przy formule run and
fun 😅.
Niedługo potem spotkałem moją
towarzyszkę podróży – Asię. I ostatnie kilkanaście kilometrów pokonaliśmy
razem. To były bardzo energetyczne kilometry. Przegadane, prześmiane, w formule
truchtano-biegowej...-fotograficznej😉. Nawet nie wiem, kiedy te kilometry nam zleciały. I gdy
myślałem, że tak już będzie do samej mety, Asia wyczuła … krew 😱. A w zasadzie
dostrzegła przed sobą zawodniczkę z tym samym krwistym numerem startowym z
maratonu. Jak nie przyśpieszyła, jak nie podkręciła tempa, aż minęła
konkurentkę. W nagrodę zajęła czwarte miejsce
open i jednocześnie otrzymała sporą porcję braw 👏👏👏.
A ja od razu po biegu,
wystartowałem w kierunku … kotłów z tak lubianą przeze mnie tutejszą
grochówką. Z czego oni ją robią, że jest taka gęsta, pożywna i pyszna?😋😋😋 Uciąłem
sobie przy okazji krótką rozmowę z panem, który ją rozdzielał. Przeproszono
mnie, że zabrakło już chleba oferując mi za to grochówkę w wersji max. Na takie
wymiany to ja zawsze chętnie przystaję 😋😉.
I na tym zakończyłbym tę moją
biegowo-niebiegową relację, gdyby nie osoba organizatora Tomasza Opuchlika.
Próbuję rozgryźć fenomen takich biegów jak ten czy Ultra ZADEK, ale i innych.
Co sprawia, że człowiek ma ogromną chęć wracać tam co roku, a przy zapisach rok
w rok wzrasta liczba uczestników. Na pewno sama trasa ma znaczenie, na pewno
organizacja czy atmosfera ma znaczenie, może dla niektórych … bufety mają
znaczenie😉. Ale nikt mi nie wmówi, że styl pracy i podejście organizatora do
zawodników się nie liczy. Jestem outsiderem, koneserem biegania, twierdzącym,
że biegam sobie powoli, bo nie lubię śpieszyć się kiedy … odpoczywam😉🤩 (znalezione w sieci). I taki ktoś dzwoni do organizatora i wnioskuje, żeby
zwiększyć limit czasowy w maratonie z pięciu na sześć godzin. W dziewięciu na
dziesięć przypadków wysłano by mnie w kosmos. A tutaj na niecały miesiąc do
startu, Tomek dał się przekonać, stanął na głowie i zmienił spory wycinek organizacji biegu, aby uczynić zadość temu
mojemu pomysłowi. Nigdy nie zapomnę tej długiej rozmowy o … jedenastej w nocy i
pozytywnego nastawienia Tomka 👍. A potem mojego stresu: czy wszyscy zapisani
zawodnicy pojawią się na starcie o wcześniejszej godzinie, czy zwiększy się
liczba uczestników w porównaniu z zeszłym rokiem i czy będą osoby, które
skończą bieg między piątą a szóstą godziną? Dopiero po biegu odetchnąłem, gdy
okazało się, że na wszystkie trzy pytania można odpowiedzieć twierdząco. Zatem
Tomku dziękuję ci za twoje podejście i przyjmij moje podziękowania i wyrazy
uznania dla wszystkich tych, którzy przyłożyli chociaż małą cegiełkę do
organizacji biegu 👏👏👏.
Ps. A jeśli ktoś dotrwał do końca
tej relacji, to teraz informacja z małym lokowaniem produktu. Dokładnie w
Sylwestra, dokładnie w miejscu rozgrywania tych zawodów i dokładnie ten sam
organizator, o godzinie 11.00 organizuje
Bieg Sylwestrowy na 6 kilometrów. Opłata jest bardzo symboliczna. Szczegóły
znajdziecie tutaj:
https://dostartu.pl/4-bieg-sylwestrowy-w-studzienicach-v15228
Jeśli ktoś mieszka w Rybniku i
okolicach, zapewniam bezpłatny transport dla czterech osób wraz z ewentualnym wspólnym potruchtaniem od startu do mety, ale w takim przypadku nie obiecuję, że na ... sześciu kilometrach się skończy 😉😅😱. Zainteresowanych zapraszam do napisania na priv.






























Świetna relacja 👏👏👏, brawo Jacku za jak zwykle realistyczne i pełne humoru podejście do zawodów, biegu, przygody.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję i do zobaczenia na zawodach 😅👍
Usuńobczaiłam każdy cm tej drogi co żeś ją sfotografował i... ani śladu żubra. smuteczek
OdpowiedzUsuń