Przejdź do głównej zawartości

Bieg Sadownika czyli Aktywnie z jabłkiem


Jako posiadacz ogródka, w których swoje miejsce znalazło kilka drzew osobowych, miałem „pełne” prawo, aby wystartować w Biegu Sadownika (Aktywnie z jabłkiem) rozgrywanym w Grudyni Wielkiej uroczej miejscowości w województwie opolskim (na zdjęciach drzewka i krzewy z mojego ogródka).


Lubię takie kameralne biegi, bo przypominają mi moje początki przygody z bieganiem. Kilkadziesiąt zapisanych osób, dystans 13,8 km rozgrywany na trzech pętlach, piękna widokowo trasa, no i oczywiście będąca prawie w komplecie grupa przyjaciół ze „Smaków Biegania” (Jolka pozdrawiamy 😀).

Grudynia Wielka przywitała nas niezliczoną ilością jabłoniowych sadów, które zza szyby samochodu zrobiły na nas duże wrażenie, widać było że opiekujący się nimi gospodarze mają duże doświadczenie i potrafią należycie o nie dbać.


Miałem trochę stresu, bo to ja wynalazłem ten bieg, w którym każdy z naszej „szóstki” mógł wystartować. Preferujemy różne typy tras i różne dystanse, więc Bieg Sadownika był taką próbą znalezienia wspólnego mianownika dla naszego biegania.

Na początku nie wyglądało to najlepiej. Blisko godzinną drogę z Rybnika pokonaliśmy w rzęsistych opadach deszczu, co prawda Darek obiecywał okienko pogodowe w godzinach biegu, ale patrząc w niebo, to nie wyglądało to zbyt optymistycznie.

Na miejscu trafiliśmy na atmosferę lokalnego święta. Po dosyć sprawnym załatwieniu formalności w biurze zawodów i otrzymaniu specjalnej pamiątkowej koszulki, mogliśmy trochę rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. Nawet nie wiecie, jak człowiek tęsknił za takimi swojskimi klimatami. Oprócz stanowiska do startu, minęliśmy uczestników rajdu rowerowego, tuż obok instalował się dmuchaniec dla najmłodszych, a kuchnia na wynos serwowała różne smakowicie pachnące przysmaki. Zwiedziliśmy stoisko z zabytkowymi motocyklami, gdzie Ada pozwoliła sobie na żart pod moim adresem, że te motocykle i mnie łączy wspólna data produkcji i urodzenia 😂 – i dobrze, bo miałem przygotowaną ripostę – i to i to to była solidna i wytrzymała produkcja 😉.




I wreszcie zbliżało się południe. I nie uwierzycie – było dokładnie tak jak zapowiedział Darek, nastąpiło słoneczne okienko pogodowe.  wszyscy uczestnicy mogli, w samo południe, wystartować ze wspólnego startu na trzy pętle dające w sumie blisko 14-stokilometrowy dystans. Poluzowanie obostrzeń sprawiło, że mogliśmy wreszcie wystartować ze wspólnego startu. Na trasie czekały na nas dwa bufety z wodą, a strażacy obstawili każdy zakręt, ostrzegali o różnych zawiłościach trasy, blokowali dla nas drogi, słowem zapewniali taką opiekę, że nic tylko biec.



No to pobiegliśmy. Tym razem nastąpił wyraźny podział pod względem płci. Dziewczyny od początku do końca biegły sobie wspólnie, za to ja ze szwagrami Irkiem i Darkiem tasowaliśmy się przez całą trasę biegu. Nieważne, który z nas był najlepszy, ważne że mogliśmy sobie zdrowo polatać i do samej mety zamieniać się  miejscami.





Muszę napisać parę słów o samej trasie, bo jest tego warta. Już na starcie czekało na nas spore wyzwanie – kilkusetmetrowy asfaltowy odcinek przypominający ścianę. I pomyśleć że trzeba go było trzykrotnie przebiec. A potem wpadliśmy na piękne widokowo odcinki – troszkę lasu, bieg kompletnie gliniastym odcinkiem pośrodku pól rzepaku , zbieg kamiennym traktem przypominjącym wąwóz i powrót asfaltowym odcinkiem wśród domostw do miejsca startu - i tu mała niespodzianka, bo mieszkańcy Grudyni Wielkiej korzystając z tego, że wyszło słoneczko, stali przy drodze lub w oknach i dzielnie nas dopingowali.




Przyznam się szczerze, że nawet nie wiem, jak minęły mi te trzy pętle. Może napiszę inaczej, minęły mi niespodziewanie szybko. Nie ukrywam, że czułem lekki niedosyt. I aby ta wspaniała atmosfera nie uleciała mi zbyt szybko, podjąłem decyzję w stylu mojego ADHD, że z uwagi na to, że dziewczyny nie ukończyły jeszcze trzeciej pętli, to zrobię sobie dodatkową pętelkę. Darek i Irek tłumacząc się zmęczeniem, jakoś nie podzielali mojego entuzjazmu, ale jak się potem okazało to nie było zmęczenie, oni podobno poszli podziękować dzielnym strażakom za profesjonalną opiekę podczas biegu, a że jako przedstawicielkę tych podziękowań wybrali panią, jak to sam Irek określił – urodą przypominjącą Angelinę Jolie, to już inna sprawa 😉.


Trzecia pętla dziewczyn, a moja czwarta, to był hardcore w czystej postaci. Tak jak nagle wyszło słońce, tak nagle zerwała się ulewa. Podziwiałem wytrzymałość, siłę i upór dziewczyn, bo szybko zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki. Bagnista alejka na polach rzepaku zamieniła się w jedną, wielką kałużę. Było mega ślisko, a deszcz wprost zamykał nam oczy. Ale wspólnie daliśmy radę, a radość z ukończenia takiego biegu smakuje podwójnie.










A jeżeli już przy smakach jesteśmy, to bo przebraniu się w suche ciuchy, czekał na nas posiłek, który przygotował organizator i posiłek, który przygotowały nasze dziewczyny. To było bardzo szybkie uzupełnienie kalorii. I znowu wyszło słońce, a atmosfera wokół przypominała fajny, kameralny piknik. Didżej dbał o oprawę muzyczną, dla dzieci przygotowane ekologiczne konkursy, bo wiedzę w takich sprawach warto wpajać od urodzenia. A my, no cóż, oddaliśmy się błogiemu lenistwu, prowadziliśmy dyskusję na tematy różne i jakoś nieśpiesznie chcieliśmy opuszczać te klimatyczne miejsce, gdzie wszyscy tak o nas życzliwie zadbali.



Jednak wyjeżdżając zdążyliśmy jeszcze odwiedzić bankomat, o nie przepraszam … jabłkomat. Taki przybytek to widziałem pierwszy raz w życiu. Wielkie urządzenie, które zamiast pieniędzy wypłaca 5-ciokilogramowe worki z różnymi, wybranymi odmianami jabłek. A to wszystko w tle ogromnych, wielohektorowych sadów.





To był bardzo fajnie spędzony czas, w towarzystwie sprawdzonych przyjaciół. Dziękuję za Waszą obecność, a organizatorom gratuluję perfekcyjnie zorganizowanych zawodów i tej serdeczności, którą na każdym kroku okazywali nam, uczestnikom zawodów 👏👏👏

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że