Jakoś ten urlop trzeba było
zacząć. Wybór padł, jak to w moim stylu, na kameralne górskie ultra. Przyznam
się, że zaintrygowała mnie trochę reklama tego biegu „Pierwszy górski bieg
ultra w Centralnej Polsce”. I potem już jakoś poszło. Mojego kolegę z pracy –
Tadka namówiłem na MTB, które rozgrywane było w sobotę (no chciałem mieć z
pierwszej ręki informacje o trasie 😉), a biegową znajomą Kasię na niedzielne
ultra.
Dopiero jaki to jest bieg
uświadomiłem sobie z ubiegłorocznego filmu Przemka Dubińskiego. „Polskie Badwater” https://www.youtube.com/watch?v=vU3az-8ZrcE&t=578s . Trochę w
tym żartu, ale i trochę racji.
Tadek w pięknym stylu ukończył swoje MTB i od razu na gorąco udzielił mi cennych wskazówek dotyczących trasy. A ja z samiutkiego rana zameldowałem się w Gliwicach, skąd zabrałem Kaśkę i wyruszyliśmy do Kamieńska.
Na miejscu zastaliśmy
kilkudziesięciu biegaczy i trochę zaskoczonych organizatorów, którzy ze
zdziwieniem stwierdzili, że chyba szykuje się pierwszy letni UltraKamieńsk, w
którym żar nie leje się z nieba. No, ale przecież po raz pierwszy przybyłem ja,
król deszczu i błotka 😂.
Jeszcze na parkingu, jeden z
doświadczonych tutejszych biegaczy wytłumaczył mi, że raczej kijki mi się nie
przydadzą i miał rację.
Miejscem startu był wyciąg
narciarski u stóp Góry Kamieńsk. Jak pisze Wikipedia „Góra Kamieńska – sztuczne
wzgórze o wysokości 405,6 m n.p.m. powstałe jako zwałowisko zewnętrzne Kopalni
Węgla Brunatnego Bełchatów, położone na terenie powiatu radomszczańskiego w
gminie Kamieńsk, przy południowym krańcu Wysoczyzny Bełchatowskiej”.
Na starcie mnóstwo kolorowych flag sponsorów, a nad nami coraz bardziej ciemne niebo.
Punktualnie o 9.30 wystartowaliśmy. Nasze i tak kameralne towarzystwo biegowe jeszcze się podzieliło, bo już po starcie czekał nas podbieg pod wyciągiem narciarskim na szczyt góry i gwałtowny powrót i ponowne przebiegnięcie przez linię startu, ale w odwrotnym kierunku.
Trasa, którą przygotował dla nas organizator, to dwie 25-kilometrowe pętle. Pod względem pogodowym znacząco się od siebie różniły. Pierwsza to coraz bardziej padający deszcz, który w pewnym momencie zamienił się w ulewę, a druga to coraz bardziej przebijające się zza chmur słońce, które pod koniec biegu solidnie nam przygrzało.
Ale myślę, że poza pogodą, każda
pętla także miała swoje dwie części. Pierwsze osiemnaście kilometrów każdej z
nich to typowy leśny trail. Szerokie ścieżki w większości szutrowe, czasem
asfaltowe biegnące lasami, raz trochę w górę, raz trochę w dół. Idealne miejsce
dla osoby, która po raz pierwszy chce poznać uroki crossowego biegania.
Jednak moim zdaniem, to co najpiękniejsze czekało na nas na ostatnich siedmiu kilometrach każdej pętli. Zadziwiający, ale jednocześnie piękny księżycowy krajobraz. Ogromne ilości piasku z wielkimi wiatrakami w tle.
Piaskowe górki na które podbiegaliśmy, i z których przyszło nam zbiegać. Były momenty, że wchodziliśmy na nie z nosem przy ziemi, ale np. sympatyczni motocrossowcy, których spotkaliśmy w tych okolicach nie narzekali.
A na koniec każdej pętli wisienka na torcie – podbieg po wyciągiem narciarskim i zbieg w kierunku mety. Ktoś by powiedział „droga krzyżowa” i by się nie pomylił, bo faktycznie był też tam wytyczony jej przebieg.
A w środku tego wszystkiego ja z Kaśką czyli dwójka szalonych osób, które zamiast odpoczywać w domowych pieleszach wybrało się na ten bieg 😅. Z Kaśką zawsze jest ciekawie. I to ciekawie zaczęło się już przed biegiem, gdy po założeniu biegowego plecaczka, Kasia zauważyła, że jakby trochę krwawię 😱. Pierwszy raz zabrałem na bieg czerwone izo i pierwszy raz w moim bukłaku pojawiła się mała dziurka. Ale to wystarczyło, żeby moja koszulka zmieniła na plecach barwę z białej na czerwoną, a czerwony wężyk doprowadzający izo do ustnika był jakby dopełnieniem wiadomości, że chyba sobie przetaczam krew podczas biegu 😉.
Dobra, ale żarty na bok, a może nie. Bo w zasadzie cały mój bieg z Kasią był z rodzaju tych wesołych. Nigdy nie mamy parcia na wynik, a jedynym ograniczeniem dla nas jest limit na dobiegnięcie do mety, a w zasadzie zmieszczenie się w nim. Fajnie się było przypadkowo poznać półtora roku temu na Zimowym Janosiku i kontynuować tę znajomość na kilku biegach. Podobnie i teraz, był czas na sympatyczne rozmowy, ale były też kilometry pokonane w milczeniu, które Kaśka nazwała „samotnością maratończyka”. Wspólnie ustaliliśmy, przed startem, że żar tropików to nie dla nas, więc dobry los mnie obdarzył w połowie trasy deszczem, a Kaśkę w drugiej części słoneczkiem przebijającym się zza chmur. Kasiu fajnie było się spotkać, przebiec ten dystans razem od startu do samej mety, pogadać i porobić parę fotek 😀👍. Tylko dlaczego część z nich na mecie wyszła zamglona. Podobno piwo, które otrzymaliśmy od organizatorów było bezalkoholowe. A tak musieliśmy powtórzyć zdjęcia z medalami w sandałkach i japonkach na nogach 😂.
I tradycyjnie kilka uwag o organizacji. Fenomenalnie oznakowana trasa. Ja się chyba starzeję, kolejny bieg i ani jednego błędu zagubienia 😉. Czytelne strzałki, taśma w miejscach, gdzie osobom podobnym do mnie marzyła się możliwość skrętu. Napisali 50 km i nic więcej nie dało się ugrać.
Bardzo fajne ekipy na bufetach, które wprowadzały wiele pozytywnej energii i które potrafiły pożartować z zawodnikami. Bufet za metą z fenomenalnym didżejem, a bufet na 19 i odpowiednio na 44 kilometrze do rany przyłóż. Jak na sześć kilometrów przed metą strasznie mnie nosiło i nie dałem Kaśce w spokoju zjeść, dostałem solidną porcję ochłodzenia na zbyt rozgrzaną głowę 😂.
Jedna mała uwaga, to przydałby się dodatkowy bufet na punkcie pomiarowym na 11 i odpowiednio 36 kilometrze.
Mam nadzieję, że zarówno Tadek,
jak i Kaśka nie żałują, że namówiłem ich na MTB oraz ultra i wywiozą z
Kamieńska tylko pozytywne wspomnienia.
A ja rozpocząłem mój urlop od ultra w środku Polski, a teraz będę go kontynuował w Beskidzie Sądeckim i na pewno tam sobie wesoło potruchtam 😅.
Komentarze
Prześlij komentarz