Przejdź do głównej zawartości

PGE Ultramaraton Nadbużański

 


To na pewno był mój najdłuższy wyjazd na zawody biegowe. Jakieś dwa lata temu, mój znajomy Marek, zaraził mnie opowieścią o szczególnym biegu w jego rodzinnych stronach. Podobno krajobrazy miały nie mieć sobie równych, a gościnność organizatorów z niczym nieporównywalna. Teraz po dwóch latach nastał czas powiedzieć – sprawdzam.

Przeszło 500 kilometrów od Rybnika, w towarzystwie trójki biegowych przyjaciół Ewy, Adriany i Darka, których nie ukrywam zaczarowałem (a może i przymusiłem 😉) do startu, wybraliśmy się do Mielnika – gminy w Województwie Podlaskim, tuż przy samej granicy z Białorusią.

Początkowo wspólnie z Adą miałem startować na dystansie 70 km (potocznie zwanym Szmerglem), Darek wybrał dystans 38 km (Chazior), a Ewa 19 km (Szpurt). Takie były zamierzenia. Jednak życie napisało inny scenariusz. W rejonie, w którym miał przebiegać najdłuższy dystans wprowadzono stan wyjątkowy. Organizatorzy musieli szybko zweryfikować swoje plany i ustalono, że najdłuższy dystans to będą dwie pętle Chaziora. Zdecydowaliśmy z Adą, że dołączymy do Darka na 38 km, a ja postanowiłem sobie w duchu, że jeśli Chazior mnie zauroczy, to na pewno tu jeszcze wrócę i zrobię Szmergla na oryginalnej jednopętlowej trasie.



Podróż przebiegła nam bez większych zakłóceń, nie licząc tego, że Województwo Podlaskie przywitało nas bardzo brzydką pogodą (deszcz, zimno) i … łosiem 😀😱, który wtargnął nam na jezdnię i dostojnym krokiem ją opuścił.

Krótki wjazd (dosłownie 😉😱) na boisko miejscowego klubu piłkarskiego, gdzie mieściło się biuro zawodów, odebranie pakietów startowych i powrót w godzinach wieczornych 30 kilometrów do Drohiczyna, do „Hotelu Drohicki”, który obraliśmy jako naszą bazę.




Z uwagi, iż nasze biegi startowały dopiero w sobotnie południe, poranek poświęciliśmy na to, co każdy biegacz-sportowiec robi na kilka godzin przed startem czyli … sprawdzenie komunikatów pogodowych (tragedia 😱), śniadanie (obfite 😋), rekreacja (pójście na grzyby do otaczającego lasu i próba kąpieli w zewnętrznym basenie przy 7  stopniach Celsjusza 😂), zwiedzanie (spacer nad Bug) i podniesienie nastroju męskiej części (ogranie dziewczyn w piłkarzyki 😂).












I w takim radosnym nastroju, kompletnie przeciwnym do otaczającej nas aury, pojechaliśmy na miejsce startu. Miasteczko biegowe ze wzgórza, z którego zjeżdżaliśmy na wyznaczone nam miejsca parkingowe, prezentowało się bardzo okazale.




Pozwiedzaliśmy różne sportowe i wyżywieniowe stoiska i trochę pokursowaliśmy pomiędzy dwoma ciepłymi punktami : budynkiem biura zawodów i stoiskiem z grillem. Oczywiście znaleźliśmy czas na zrobienie sobie wspólnych zdjęć i … wysłuchanie opowieści osób, które zeszły z trasy najdłuższego dystansu po pierwszej pętli. Z ich relacji wyłaniał się obraz biegu w bardzo trudnych warunkach, na co niewątpliwy wpływ miał padający deszcz i przenikliwe zimno.








Ale nieubłagalnie zbliżała się godzina naszego startu. Nie ma zmiłuj. Nasza trójka „pognała” do przodu, żegnana przez Ewę, która miała wystartować pół godziny później.




Już po paru kilometrach wiedziałem, że trasa jest bajeczna 👏. Wszechobecny Bug, piękne krajobrazy i tylko trochę było szkoda, że warunki pogodowe sprawiły, że to wszystko nie zaprezentowało się w pełnej krasie.












Darek biegł przed nami, ja zaś towarzyszyłem Adzie, dla której był to najdłuższy dystans na oficjalnej imprezie, mimo że w ramach różnych „prywatnych” biegowych imprez wspólnie pokonaliśmy już 50 czy 100 km.

Zawitałem po raz pierwszy w życiu w podlaskie strony, stąd z ciekawością przyglądałem się miejscom mijanym na trasie. A było co oglądać. Ukryte w lasach krzyże z napisami cyrylicą, zapomniane kapliczki. Słupki i patrole straży granicznej – widoczne znaki o bliskości granicy z Białorusią. Ogromne puste przestrzenie, a zaraz obok kameralne ścieżki w lasach i praktycznie żywego ducha (oczywiście poza biegaczami). Dostojeństwo i wielka cisza, to były określenia, które cisnęły się na usta. I ja, który dużo gadam, też jakoś poddałem się nastrojowi chwili i biegłem całe minuty w ciszy, ku zadowoleniu Ady 😉.









A jeśli już przy Adzie jesteśmy, to tradycyjnie nie mogła sobie odmówić zdjęcia z biegową „szlajfką” (dla nie-Ślązaków : szarfą). I tu małe wtrącenie – trasa była perfekcyjnie oznakowana 👏. I miała Ada także swą małą chwilę chwały. Dzielni strażacy, którzy pilnowali porządku na trasie, widząc wszystkich tych opatulonych biegaczy i Adę, która biegła w lekkiej koszulce i jeszcze twierdziła, że jest jej gorąco, zastanawiali się przez chwilę czy nie uruchomić zraszacza 😉😂.



Co, poza niepowtarzalnymi nadbużańskimi krajobrazami, zapamiętamy z tego biegu ? Mieliśmy swoich faworytów.

1.      Bufety. Były tylko dwa, ale za to wbijały w ziemię. Na pierwszym Grzegorz, którego zdążyłem już poznać na UlraRykowisku, ze swoją ekipą, tak czarował już lekko zmęczonych biegaczy, że Ci ze zdwojoną energią podążali w dalszą część trasy. Wyżywieniowo było wszystko, a nawet więcej. Izotoniki rozpalały do czerwoności, a trudne warunki pogodowe sprawiały, że popyt na nie wśród doświadczonych biegaczy był olbrzymi. Ja wzmocniłem się, jak to Grześ określił „meandrami Bugu” 😉, po których niezbędne okazało się wskazanie właściwego kierunku biegu 😂. Drugi bufet „pod wieżą”, to był z takich, co to wszyscy słyszeli, ale nikt nie widział (taki mały żarcik 😂). Jak długo biegam to nie widziałem, żeby biegowy bufet obsługiwał zawodowy raper, którego głos był słyszalny na parę kilometrów przed punktem. Ten chłop dawał takiego „powera”, że po prostu człowiek by lecioł i lecioł 💪👏. Wielki szacunek dla tego freestylowca 👏👏👏

 









2.     Punkt kibicowski na Górze Rowskiej. Jeden punkt, ale za to jaki energetyczny. A Darek to po prostu zakochał się w Myszce Miki 😍😉.






3.       Kopalnia kredy. Tego nie da się opisać. To trzeba zobaczyć i … przejść. To był może dwukilometrowy odcinek, który z powodu opadów deszczu zamienił się w błotnistą, białą maź, która oblepiała wszystko. Nie było dobrej techniki, aby to pokonać, a człowiek tylko marzył o jednym, aby nie wywinąć orła i nie zamienić się w kredowego bałwana. 😅😉.





A gdy już to wszystko minęliśmy i wydawało się, że już nic nas nie zaskoczy, ani nie zdziwi, czekał na nas odcinek szczególny. Było już późne popołudnie, lekko szarzało, siąpił deszczyk, a track wskazywał do mety może z siedem kilometrów. Wydawało się, że po drugim bufecie nastał czas spokojnego truchtu w kierunku mety. Nic bardziej mylnego. Chyba nie za bardzo wziąłem sobie do serca słowa osoby z bufetu, która żegnała nas hasłem „do mety już niewiele, tylko trochę w dół, trochę do góry i … tak parę razy” 😱😉. Ostatni odcinek dał nam solidnego kopa w pewną część ciała. Nie da się policzyć ilości zbiegów i podbiegów, które na nas czekały. Było potwornie ślisko i tylko zamocowane liny pozwalały w miarę bezpiecznie wdrapywać się na poszczególne wzniesienia. 

Z ogromnym oddechem ulgi powitaliśmy ostatni płaski odcinek do mety. PGE Ultramaraton Nadbużański żegnał nas tak, jak nas witał, szeroką wstęgą rzeki Bug, który był na wyciągnięcie ręki.


Wspólnie z Adą wbiegliśmy na metę. To znaczy Ada finiszowała trochę przede mną, będąc najlepszym potwierdzeniem teorii, że zarówno Ona, jak i Ewa widząc metę wyzwalają w sobie jakieś ukryte pokłady energii 😅. A na mecie czekali na nas Ewa z Darkiem, którzy nie mogli sobie odmówić przyjemności osobistego wręczenia nam medali.






Od siebie dodam, że Ewa bez problemu poradziła sobie z dystansem „Szpurta” – 19 km 👏. Wiedząc, że nasza trójka wykona milion zdjęć na trasie, mogła skupić się na szybkim pokonaniu dystansu i potem podelektować się potrawami czekającymi na mecie i poprzeglądać biegowy asortyment, który oferowały stoiska handlowe.

To był mega udany biegowy wyjazd. Gdyby nie pogoda, to można napisać z pełnym przekonaniem, że zagrało wszystko 👍👏.



Napiszę tak bardzo oficjalnie Ewo, Adriano i Dariuszu – BARDZO WAM DZIĘKUJĘ 👍👏💗. I w tym podziękowaniu mieści się wszystko, od wspólnych samochodowych kilometrów, po godziny rozmów, biegania i smakowania, aż po „Lazurowy Bug” (kto smakował ten wie 😉😋). To były chwile, które na długo pozostaną w mojej pamięci. A za niekończące się gadulstwo to ogromnie przepraszam, i proszę nie wprowadzajcie w czyn pewnej „chirurgicznej” groźby 😱😉.

Organizatorom gratuluję fajnego pomysłu na bieg i samozaparcia w realizacji tego pomysłu, pomimo, że przeszkód z którymi się zmierzyliście, Wam nie brakowało 👍👏.

I na koniec muszę przyznać, że dobrze zrobiłem, że wybrałem dystans 38 km i nie wystartowałem na najdłuższym dystansie czyli dwóch pętlach. Zostawiłem sobie furtkę, aby w któreś z kolejnych edycji zrobić 70 km na jednej, oryginalnej pętli. Ada, Ewa, Darek – co Wy na to ? 😀

Ps. Zdjęcia wykorzystane w relacji są dziełem całej naszej czwórki.

Komentarze

  1. W takim towarzystwie cytując pewny utwór muzyczny „mogę wszystko”. Dzięki za super wspólny wyjazd.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H CHARYTATYWNIE DLA KAZIA

  Ultra Błatnia 24 h miała swój mały jubileusz. Była to dziesiąta edycja i mój dziewiąty w niej udział. I zawsze, gdy potem piszę relację zauważam pewien fenomen, ale i paradoks. Ci sami organizatorzy (Madziu, Mati i Grzesiu – wybaczcie 😉, to nie jest przytyk), prawie ta sama trasa, w większości ci sami wariaci, którzy dwa razy do roku spotykają się przy słynnej wiacie w Jaworzu, nawet bufet tak samo doskonały 😋. A ja pisząc swoje wrażenia ze startu mam ten sam dylemat. Nie o czym tu znowu pisać, ale co wyrzucić, żeby relację zrobić krótszą, żeby nawet najwięksi fani mojego „talentu” wytrwali do końca opowiadania 😀. Nie inaczej było i tym razem. Mój przyjazd był w pewien sposób symboliczny. Koniec grudnia operacja łąkotki. Miesiąc później pierwszy asfaltowy start na „Dzikim Ultra”, tydzień później treningowe pohasanie z orgami po trasie biegu „Leśny Lament” (zawody 26 kwietnia) i wreszcie to co tygrysy (a może lwy😉) lubią najbardziej, kolejny tydzień i pierwsze górskie bieg...

ULTRA ZADEK - Dziki Orła Cień czyli 70 km na … kijkach

  Trzecia edycja Ultra ZADEK i mój trzeci w niej udział. O moich poprzednich startach w Key-Key napisałem już tysiące słów i pewnie teraz mógłbym napisać ponownie sążnistą relację. Ale całkiem niedawno przysłuchując się pewnej ważnej dla mnie dyskusji, ważnych dla mnie osób usłyszałem, że kluczowe jest … usystematyzowanie przekazu, cokolwiek to znaczy 😉. A dla Reclika znaczy to tyle, że z perspektywy trzech kolejnych startów można tę moją relację trochę … uporządkować, co nie znaczy, że stanie się przez to … krótsza 😀. Zdjęcie ze strony biegu  Stąd moi Drodzy Czytelnicy, cała prawda o ZADKU w … 15 punktach. Kolejność nie ma znaczenia, a może i … ma 😉. 1.     WYŻYWIENIE czyli zaczynamy od sprawy najważniejszej. Na te zawody nie trzeba brać niczego do jedzenia i mówi Wam to ... Reclik. Nie potrafię ogarnąć do końca proporcji między zadkowym bieganiem a zadkowymi bufetami 🤔😉. A w zasadzie co na ZADKU czemu służy 😂. Idealne rozmieszczenie bufetów co 10 kilometr...

10. Jubileuszowy BIEG O ZŁOTĄ SZYSZKĘ

  Wstyd mi to przyznać, ale co roku na „Bieg o Złotą Szyszkę” wybierałem się jak sójka za morze. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, abym pojawił się na starcie tego biegu, którego start zlokalizowany był w Bystrej - urokliwej miejscowości w Beskidzie Śląskim. Wreszcie postanowione, na dziesiątej, jubileuszowej edycji nie może mnie zabraknąć 😀. Gdy wyjeżdżałem rano z Rybnika, termometr wskazywał tylko cztery stopnie na plus, ale ostre słońce i błękitne niebo zwiastowały piękną pogodę. Gdy GPS pokazywał niecały kilometr do biura zawodów, zaparkowane gęsto samochody były najlepszym dowodem na to, że poruszam się we właściwym kierunku 😀.  Swoje pierwsze kroki skierowałem przed Hotel Magnus Resort. Byłem w Bystrej pierwszy raz w życiu, ale dokładnie trzydzieści lat temu, w tym miejscu, kręcony był finał teleturnieju organizowanego przez TVP Katowice „Matka i Córka”, w którym wystąpiły ... moja teściowa i moja żona. Ciekawe, czy ktoś pamięta jeszcze ten teleturniej ? Stąd przed...