Przejdź do głównej zawartości

Gliwice nocą czyli ultraszychta z Mariuszem, Anią i Piotrem (*szychta po śląsku – czas jednej zmiany w pracy).


Autorem zdjęć jest Mariusz Carbon

Nie ukrywam, że to ja suszyłem głowę Mariuszowi, aby zorganizował dla mnie nocne zwiedzanie Gliwic w formie biegowej. Jako mieszkaniec tego miasta, który zrobił w nim wzdłuż i wszerz wiele trailowych kilometrów, nadawał się do tego zadania jak mało kto 👏. A ja, aż wstyd się przyznać, jako mieszkaniec Rybnika, a więc miasta położonego dwadzieścia parę kilometrów od Gliwic, znałem je z Rynku, Palmiarni, oczywiście sklepów sportowych i to w zasadzie wszystko.

Już samo ustalanie kilometrażu przyszłej trasy wyglądało trochę strasznie 😱, trochę zabawnie 😂. Ja początkowo liczyłem na skromny półmaratonik, a Mariusz stwierdził, że poniżej trzydziestki nie da rady, potem proponowana trasa wzrosła do czterdziestu kilometrów, a gdy przekroczyła pięćdziesiątkę to zacząłem postrzegać Gliwice jako miasto prawie imperialne 😉.

Tak to jest jak człowiek umawia się na bieganie z ultra ultrasem i jeszcze nie precyzuje czy chodzi o samo miasto czy może o cały powiat 😉.

Być może tą relację czytać będą osoby spoza Śląska, ale musicie uwierzyć, że nasza biegowa noc z piątku na sobotę zapowiadała się jako prawie śnieżny armageddon 😱. W głowie świtała mi mała myśl, że może trzeba będzie odwołać wydarzenie, ale zaraz potem przeczytałem na wewnętrznym forum biegowym zdanie Mariusza „Przypominam nie ma złej pogody, są tylko słabe charaktery 😉😀. Lecimy mimo wszystko i wbrew wszystkiemu… start o 20.00”. I jeszcze zapowiedź, że do naszego duetu dołączy tylko i aż dwójka znajomych Mariusza. Naprawdę chciałem poznać tę dwójkę szaleńców 😅.

Już samo pokonanie samochodem trasy z Rybnika do Gliwic było sztuką. Śnieg sypał bardzo obficie. Przede mną sznur samochodów, które najmniejsze wzniesienie pokonywali w tempie spacerowym. Nie do końca potrafię zrozumieć kierowców, którzy wymianę opon odkładają się na czas bliżej nieokreślony. Po drodze jeszcze dwa wypadki, których prawdopodobną przyczyną był poślizg.

Ale zaraz potem znalazłem się w centrum Gliwic i poszukiwałem parkingu, który Mariusz wyznaczył jako miejsce spotkania. Żal było opuszczać ciepłe wnętrze samochodu, gdy na zewnątrz zagościła zima w wersji : silne opady, wiatr i mokry śnieg na chodnikach.

Godzina dwudziesta i cała nasza czwórka zameldowała się w pełnej gotowości, a ja miałem szansę poznać ową dwójkę szaleńców czyli Anię z Gliwic i Piotra z Zabrza 👍.

Oczywiście wszyscy zadeklarowali, że to będzie tylko takie spokojne truchtanie, a już pierwsze kilometry to potraktowane zostaną zupełnie rozgrzewkowo. Skąd więc, gdy początkowe tempo wynosiło w granicach 6 min / km to zupełnie nie wiedziałem o co chodzi, ale nikt się nie odzywał, no to ja też nic nie mówiłem 😉😀.

Zaczęliśmy od Rynku, na którym pojawiły się już ozdoby świąteczne. Biegnąc chodnikami i poboczem drogi dotarliśmy do śluzy w Łabędach. Po raz pierwszy mogłem zobaczyć ją z bliska i trzeba przyznać, że robi wrażenie. Był to też czas na pierwsze wspólne zdjęcie i niewinne pytania, czy my aby nie biegniemy zbyt szybko. Nasza trójka poza Mariuszem, bardzo szybko znalazła wspólny język w tej kwestii 😀. A Mariusz ze stoickim spokojem oświadczył nam, że teraz to jeszcze mamy komfort pobiegania, ale za chwilę napotkamy miejsca, które spowodują, że być może wykreślimy Go ze znajomych 😱😉. Aż ze zgrozą sobie pomyślałem, czy może być coś gorszego od kompletnie przemoczonego ubrania, ogólnego zimna oraz wiatru i śniegu prosto w twarz. A to dopiero parę kilometrów na liczniku. I te słowa Mariusza „ale jest fajnie, aż chce się biegać. Bo pamiętajcie im gorzej, tym lepiej”. Naprawdę lubię tego gościa 👍.






Dzielnicą Łabędy podążyliśmy w stronę Kolonii Pyskowickiej, a tam już warunki terenowe jak na najbardziej wymagającym biegu terenowym. Przebijaliśmy się przez jakieś chaszcze, trochę leśnego biegania i bieg po nieczynnych torach kolejowych, gdzie śnieg przykrył niemal wszystko i człowiek tak do końca nie wiedział czy trafi stopą w drewniane belki czy przerwę między nimi. Takie ostrożne bieganie spowodowało, ze tempo wyraźnie siadło, ale za to zaczęliśmy ze sobą wesoło rozmawiać. No cóż drugie zestawy wiatrówek, czapeczek czy rękawiczek były tak samo mokre jak pierwsze, więc co nam pozostało. I tak rozmawiając, ale przede wszystkim patrząc uważnie pod nogi dotarliśmy do Skansenu kolejowego w Pyskowicach. Zgromadzenie starych lokomotyw i taboru kolejowego nocą robiło trochę przygnębiające wrażenie, ale miało jedną zaletę, trochę chroniło nas przed wiatrem, co wykorzystaliśmy na pierwszą przerwę wyżywieniową.

















Myślałem, że minęliśmy najtrudniejszy odcinek na trasie. O jakże się myliłem. Mijając kolejny fragment Kanału Gliwickiego zbliżaliśmy się do Jeziora Dzierżno. Tydzień temu pisałem, że na trasie Piekła Czantorii były niezliczone ilości błota, teraz było go tyle co wtedy i … dwa razy więcej 😱. Nie wiem jak on to robił, ale Mariusz po prostu sobie po nim hasał, a nasza trójka zapadała się w nim kostki 😅. Zauważyłem, że moje wodoodporne skarpety i buty zlepiły się w jakąś błotną figurę. Tak się temu przyglądnąłem, że nie zauważyłem konara wystającego z ziemi i zaliczyłem niezłą glebę na początek sezonu zimowego 😱😅. Na szczęście odbyło się bez żadnych konsekwencji podobnie jak wcześniejsze upadki Ani i Piotrka.

Wtedy już nieźle ubłocony mogłem znowu skupić się na otaczającej mnie przestrzeni. A było co podziwiać. Jezioro Dzierżno wraz z kołyszącymi się jakby leniwie falami sprawiało wrażenie uśpionego potwora, a gra świateł z zakładów przemysłowych z przeciwnej jego strony była iluzją wschodu słońca, a przecież była północ. Piaszczyste górki i plaże, które mijaliśmy dawały nam nieźle popalić i przyznam się, że trochę z ulgą pożegnałem to miejsce, które wiosną, latem i jesienią na pewno kusi swymi barwami, ale teraz w tą zimną, wietrzną i śnieżną noc lekko przytłaczało.


Przez Rzeczyce, Ligotę Łabędzką udaliśmy się w stronę Starych Gliwic. Na drogach było jeszcze błoto, ale już gdzieniegdzie lecieliśmy po asfalcie, no i przede wszystkim ustał wiatr i znacznie zmniejszyła się intensywność opadów śniegu.




Co ja poradzę, że jednak wylazł ze mnie mieszczuch, bo mijając budynki w Gliwicach od razu poczułem się raźniej, a przecież ja nie lubię biegać po asfalcie 😅. Na usprawiedliwienie dodam, że to był taki asfalt plastelinowy, po truchtaliśmy po tym co zostało z tych intensywnych opadów 😉. W tej części miasta największe wrażenie sprawił na mnie podświetlony kościół Św. Bartłomieja.


A potem biegnąc za naszym przewodnikiem dotarliśmy do klimatycznego zakątka zwanego Parkiem Szwajcaria, z pięknymi stawkami i kładkami, a Mariusz wiedząc, że jestem koneserem smaków wszelakich, zachęcił mnie, abym kiedyś odwiedził mieszczącą się w tym parku restaurację (i to się nazywa lokowanie produktu 😉).




Z parku pobiegliśmy na spotkanie największej atrakcji miasta czyli Radiostacji. A ja sobie pomyślałem wtedy, jakim trzeba być szaleńcem, żeby jechać samochodem do Gliwic, oblecieć Gliwice i okolice, i po 40 kilometrach dolecieć do tego obiektu 😅. Ale Mariusz miał rację. Takie odwiedziny o drugiej w nocy mają swój smak i wprawiają w zachwyt 👍. A ta cisza i spokój - miodzio, oczywiście nie licząc czterech wariatów 😂.







Fajne zdjęcia na tle tego wielkiego obiektu i ruszamy dalej. Po drodze żegnamy Anię, która szychtę biegową, musiała zastąpić tą oficjalną. Aniu dziękuję za Twoją obecność, fajne pogaduchy i do zobaczenia już niedługo na Winter Trail Małopolska. Oj szykuje się pojedynek Kasia i Ania z Gliwic kontra ja i Darek z Rybnika. I powiem Darku, czarno widzę nasze szanse 😱😅.

Już we trójkę polecieliśmy w kierunku Hali Podium, po drodze mijając gmach Rektoratu Politechniki Śląskiej (absolwent Uniwersytetu Śląskiego pozdrawia) z wystawą obrazująca lata budowy tej instytucji.


Mijając gmach, który zdążył się zapisać i wkomponować w historię Gliwic, podążaliśmy w kierunku obiektu, który tę historię dopiero pisać zaczął czyli potężnej hali widowiskowo-sportowej. Obiekt pod śnieżną pierzynką przyciągał uwagę i na pewno w niedalekiej przyszłości odwiedzę go już jako widz, któreś z wybranej imprezy.





Wisienką na torcie tej naszej eskapady były odwiedziny kutra rybackiego za stawem Cegielnia. To miejsce jak z tajemniczej bajki wypatrzył Mariusz podczas swych licznych biegowych wycieczek, pokazał je na zdjęciu i od tego czasu też chciałem je odwiedzić. I nie zawiodłem się. Lubię, gdy moje bieganie ma takie klimatyczne smaczki, z nie do końca wyjaśnioną historią. I podejrzewam, że wielu mieszkańców Gliwic miałoby kłopoty ze znalezieniem tego miejsca.





Nasze „Gliwice i okolice by night” powoli dobiegało końca, jeszcze tylko Park Chrobrego i stary most nad Kłodnicą i znaleźliśmy się w miejscu, w którym rozpoczęliśmy naszą biegową wycieczkę. Prawie 7,5 godziny i 55 kilometrów. Pogoda nie była naszym sprzymierzeńcem. Wycieczka była doskonale zaplanowana, ale słuchając Mariusza, to coś sobie myślę, że gdzieś w głowie tli mu już pomysł zrobienia części drugiej, bo już wspominał, że jednak paru ciekawych miejsc to nie odwiedziliśmy. Ja się na pewno piszę.


I co ja mam teraz napisać na koniec. Zrobiłem oficjalne pożegnanie z asfaltem, ale takie bieganie połączone ze zwiedzaniem, to mi bardzo odpowiada. Jestem adehadowcem, a tu trafiłem na dwóch podobnych facetów 😓😉 (Ania wyglądała mi na spokojną dziewczynę). Były emocje, ale bardzo pozytywne i tak ma być. Był też czas, gdy człowiek mógł sobie trochę przemyśleć parę spraw i pokotemplować ciszę. A przy każdej mojej próbie wypuszczenia się przed grupę, Mariusz włączał swoją funkcję autopilota i niczym Krzysztof Hołowczyc krzyczał za mną – Jacek w lewo, w prawo, prosto 😉😀.


Ania, Mariusz, Piotrek - bardzo Wam dziękuję za ten czas, za pokonany dystans, przegadane kilometry, za wspólne zwycięstwo nad tą aurą i własnymi słabościami 👍👏. Sprawiliście mi olbrzymią radość Waszym towarzystwem na trasie 😀. Mariusz bardzo dziękuję, że w lot przychyliłeś się do mojej prośby i w dogodnym dla mnie terminie zorganizowałeś tę biegową wycieczkę 👏.





Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. To ja bardzo dziękuję za autorską trasę i pełnienie roli przewodnika dla tej naszej trójki 😀👏

      Usuń
  2. Brawo. Jesteście mocni. Jak smak to smak...�:)� na bieganie oczywiście�:-)))�.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że