7 listopada w rodzinnych stronach Heńka Szkatuły czyli w wodzisławskiej dzielnicy Wilchwy odbyła się trzynasta edycja tej kameralnej imprezy. Biegłem w niej kolejny raz. Który ? Takie właśnie pytanie zadał mi Heniek podczas relacji na żywo z trasy. I sam nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jedno, że ze względu na miesiąc, w którym rozgrywa się bieg, potrafiło tu być i tak ciepło, że ustawiano na trasie dodatkowy punkt z wodą, potrafiło być tak mroźno i biało, że człowiek pędził, żeby nie zamarznąć na trasie, tak mokro, że buty zapadały się po kostki. Dzisiaj dla odmiany było tak wietrznie, że na otwartych przestrzeniach, których nie brakowało, biegaczy prawie zdmuchiwało z trasy.
Ktoś powie, co człowieka gna
kolejny raz na bieg, w którym startuje do stu osób, a w pakiecie startowym jest
przechodni numer ? Mnie osobiście gna właśnie to, że z każdego tego biegu mogę
napisać długą relację, a to świadczy, że ma on w sobie atmosferę
niepowtarzalności, że skupia się na tym co w bieganiu jest najważniejsze czyli
… na bieganiu. Na czerpaniu z tego radości, na ogólnej znajomości wszystkich
uczestników, na przybijaniu piątek na trasie i wzajemnym życzeniu sobie
powodzenia. I nigdy nie sprawdzałem jak mi poszło, bo pomiar czasu jest tu
ręczny, a gdy organizator pominie kogoś podczas mijania mety, to po prostu
podajemy swój czas z zegarka i nikt nie widzi w tym problemu. Wiem, że w
ogólnej komercji, takich biegów nie ma za dużo i strasznie nad tym boleję, bo
też nic bardziej mnie nie denerwuje, jak przedbiegowe dyskusje na temat
zasobności pakietów startowych i materiałów z jakich wykonano medale, tak jak
gdyby to w bieganiu był najistotniejsze.
I na taki właśnie bieg wybrałem
się w towarzystwie Magdy Przybyły, dla
której miał być to pierwszy maraton w wersji trail. No nie powiem – trafiła
ciekawie 😅. Bardzo wymagające siedmiokilometrowe pętle zawierające to co w trailu
najistotniejsze, czyli podbiegi, dużo błotka, wąskie nierówne przecinki, trochę
leśnych duktów, trochę otwartych przestrzeni. Podbiegi i zbiegi, ale i trochę
płaskiego dla złapania oddechu.
Dzisiejszy Maraton Wodzisławski
składał się z trzech niezależnych biegów : 7 km, bardzo nietypowego biegu na 17
km z powodu przypadającej 17 rocznicy działalności Grupy Biegowej „Forma
Wodzisław” oraz maratonu. Bieg nosi imię Zbigniewa Marszałkowskiego, był On
założycielem i pierwszym prezesem Formy, wielkim pasjonatem biegania i autorem
trasy, po której odbywa się maraton.
Wcześnie rano swój start mieli tylko uczestnicy maratonu, stąd w biurze zawodów, w których spotkaliśmy m.in. Agatę i Kasię, odprawiliśmy się z Magdą bardzo szybko. Na tyle szybko, że mogłem przywitać się z wieloma osobami, które od dawna są moimi dobrymi znajomymi. Wspólnie z Magdą pogadaliśmy trochę dłużej z kierownikiem tego biegowego zamieszania czyli Heńkiem. Henio nie byłby sobą gdyby nie życzył Magdzie powodzenia i w paru zdaniach nie udowadniał wyższości maratonu trailowego od tego rozgrywanego na asfalcie. I za to właśnie tak tego naszego Heńka lubię 😃. A jeszcze bardziej za to, że Heniek słysząc, że Magda biegnie swój pierwszy maraton w wersji trail, oznajmił, że ją żadne limity nie obowiązują i najwyżej medale i pobiegowy posiłek możemy sobie odebrać w pakiecie … u niego w domu 😂. Heniek czy Ty na pewno skonsultowałeś to z żoną ? Na szczęście, czas pokazał, że z tej atomowej opcji nie musieliśmy skorzystać.
Później jako stały bywalec tego biegu zabrałem Magdę na miejsce startu, pokazałem, że łatwo nie będzie od samego początku i z lekkim uśmiechem spojrzałem na praktycznie nowe i czyste buty Magdy 😀.
W bardzo kameralnym gronie, lekko
zziębnięte towarzystwo szykowało się do startu. Na pierwszy ogień poszli
maratończycy i zawodnicy nordic walking, którzy startowali w półmaratonie. A i
nasz duet doczekał się powiększenia. Okazało się, że do mnie i Magdy dołączył
Wojtek Plutka, który towarzyszył nam podczas całego biegu, zaś Daniel Urbasik poleciał
z nami na pierwszej pętli, a potem mocno pognał do przodu.
Na pewno nie zaliczam się do biegaczy, którzy tak pędzą, że ze swoich biegów zapamiętują tylko czas i miejsce. Podziwiam ich i szanuję za ich biegową formę, klasę i styl 👏👏👏, ale to nie moja liga i nie moje możliwości. Zawsze podkreślam, że ja się bieganiem bawię i staram się z każdego biegu wynieść jak najwięcej wrażeń i wspomnień, którymi później dzielę się na blogu.
Co zapamiętałem z Maratonu
Wodzisławskiego anno domini 2021 ?
Bardzo nietypowe oznakowanie trasy.
Tu nie spotkacie tak popularnych szlajfek (szarf). Każdy kilometr czy strzałka
oznakowany jest imieniem i nazwiskiem członka „Formy” Wodzisław. Oczywiście
jedynka przynależna jest zmarłemu prezesowi. Ale mijając kolejne kilometry i
kolejne nazwiska, i robiąc sobie przy niektórych z nich zdjęcia, doszedłem do
wniosku jak wiele spośród tych osób jest moimi dobrymi znajomymi, jak wiele
spośród tych osób spotkałem na dzisiejszym biegu. Fajnie było Was widzieć i
życzę Wam jeszcze wielu takich rocznic, na których z pewnością możecie liczyć
na moją obecność.
I jak zawsze na ósmym kilometrze zrobiłem sobie fotkę z tabliczką mojego imiennika Jarka Reclika, który był dzisiaj nieobecny, ale któremu co okrążenie dzielnie przypilnowywałem tabliczki 😉.
I też przez myśl przeszło mi, jak mogłaby wyglądać tabliczka z moim imieniem i nazwiskiem. To by raczej nie było oznakowanie kilometrowe, ale z uwagi na moją orientację w terenie, coś co stanowiłoby połączenie tych dwóch tabliczek ze zdjęcia 😉😂.
A jeśli już jesteśmy przy moim znaku firmowym czyli orientacji w terenie, powiem krótko … nie zawiodłem. Na siedmiokilometrowej pętli potrafiłem się zagubić parę razy, a nawet chciałem wytyczyć nową trasę. Magda kierowała mnie na właściwe tory, a Wojtek nie mógł wyjść z podziwu, jak ja to robię. A raz nawet pobiegł za mną w zupełnie dziewiczym kierunku i wylądowaliśmy w … sitowiu 😂.
Zapamiętam także osoby, które spotykaliśmy na trasie. Był humor, przybijanie piątek i czas na wspólne zdjęcia. Było niekiedy tylko krótkie „cześć” i biegnięcie dalej, jeśli trafiliśmy na harpaganów, którzy między sobą rozdzielili medalowe pozycje. Było wzajemne życzenie sobie powodzenia i mobilizowanie do dalszego wysiłku. Było i przerażenie w oczach, gdy kończąc jedną z pętli trafiliśmy wprost na biegnącą naprzeciw nam dużą grupę zawodników, którzy zaczynali dopiero swój bieg na 7 lub 17 kilometrów. Ta energia, ten ogień w oczach. Tak zupełnie na szybko rozpoznałem tylko dwie pieRUNskie CanGÓRzyce czyli Kaśkę i Magdę, Karolinę oraz ziomala z dzielnicy - Krzyśka i … tyle ich widziałem.
Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o krajobrazach, które rozpościerały się na naszej biegowej trasie. W pewnym momencie można było nawet dostrzec góry. Było naprawdę pięknie i tylko gdyby nie ten … wiatr, który wywijał aż miło.
Przyroda nieożywiona jest po to, aby ją … ożywiać 😉. Wspólnie z Magdą i Wojtkiem robiliśmy to na wiele sposobów. A rekwizytów nam nie brakowało. Potrafiliśmy zrobić użytek z liści, leśnych ambon, a nawet … błotka, którego nam Organizatorzy nie poskąpili.
Oczywiście muszę wspomnieć o moich towarzyszach na tym maratonie, którzy od pierwszego do ostatniego kilometra byli ze mną obecni na trasie, czyli Magdzie i Wojtku. Różny wiek, różne charaktery, różne biegowe doświadczenie oraz różne założenia i motywacja związane z dzisiejszym maratonem, ale było i coś wspólnego: zwariowanie na punkcie biegania 😉😅. Jak widać na tyle skuteczne, że doprowadziło nas do szczęśliwego zakończenia czyli do mety. Dziękuję Wam za każdy kilometr tej trasy. Za przegadane godziny, za wspólne zdjęcia, za pokonane kryzysy i za biegową zabawę. I wierzę, że ten bieg będzie dla nas cenną lekcją i kolejnym ciekawym doświadczeniem. Czy dla Wojtka miłością pozostaną OCR-y, a Magda pokocha dłuższy trail – czas pokaże.
Ja melduję wykonanie zadania – wspólne ukończenie biegu przed upływem pięciu i pół godziny. Co biorąc pod uwagę bardzo wymagającą trasę i pierwszy maraton w wersji trail, jest Magdo naprawdę dobrą prognozą na przyszłość 👍. Było wzruszenie na mecie, wbiegnięcie na nią z tabliczką wskazującą na 42 kilometr, wspólne zdjęcie naszej trójki. Wszystko to na pewno pozostanie na długo w pamięci. I dla takich momentów człowiek lubi biegać i nie wymieni tego na żaden puchar. Przy okazji pozdrawiamy Mariolę, która w tym dniu miała dyżur na ortopedii – tak na wszelki wypadek. Na szczęście nie skorzystaliśmy, ale … „ostry dyżur” owszem i był, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie 😉😂.
A jak już jesteśmy przy pozdrowieniach, to muszę na końcu pozdrowić Kasię Basistę. Nasza popularna „seniorita” przed rozpoczęciem przez naszą trojkę ostatniej pętli, coś tam zaczęła mówić o limitach czy jakiś innych zupełnie nam obcych i niezrozumiałych słowach 😉😂. Kasieńko, żebym Cię nie znał 😀. Pół trasy, szczególnie zaś przy „Twojej” tabliczce, zastanawiałem się co Ci powiem na mecie 😉. Ale jak potem Cię zobaczyłem z tym kocykiem, jak czekałaś na nas w biurze zawodów czy jak pilnowałaś, żeby posiłek był ciepły, no po prostu padłem z wrażenia 😂👍👏. Ale właśnie ta humorystyczna scenka najlepiej świadczy o tym, jak familijny był to bieg.
Komentarze
Prześlij komentarz