Przejdź do głównej zawartości

Winter Trail Małopolska 35

 

Zdjęcia : Anna Wlach, Katarzyna Koplin, Dariusz Czyrnek i własne.

Winter Trail Małopolska 35 czyli mój ostatni start przed Świętami, chociaż mam małą nadzieję, że nie ostatni w tym roku 😉.

Ta przełożona z ubiegłego grudnia impreza, w moim zamierzeniu, miała być pełna dobrego humoru i pozytywnych emocji … i uprzedzam taka rzeczywiście była 👍. Na trasie są męskie słowa, zmęczenie, kryzysy, ale jak człowiek zabiera się za pisanie relacji, to dziwnym trafem zapamiętuje tylko same przyjemne i radosne rzeczy 😀. Ale tak to już chyba zawsze jest, jeśli na imprezę jedzie się z nastawieniem, aby się dobrze biegowo pobawić, a wokół siebie ma się podobnie myślących znajomych 😅.

Tym razem wczesnym sobotnim rankiem, ze mną w roli kierowcy, udałem się wraz z Darkiem w kierunku Gliwic, zabierając jeszcze po drodze Kasię. Potem już kierunek był jeden – Kasinka Mała, a tam Baza Szkoleniowo-Wypoczynkowa „Lubogoszcz”, w której mieściło się biuro zawodów. 

Na miejsce dotarliśmy dwie godziny przed startem, który zaplanowany był na 10.00. Organizatorzy zaplanowali dla uczestników trzy parkingi na 3 km, 2,5 km i 1,5 km przed miejscem startu. Mimo, że nasz dystans startował ostatni i jakiś facet na drodze pokazywał nam, że na najbliższym parkingu nie ma już wolnych miejsc – w myśl zasady, nie ma takiej powierzchni na której ja się nie zmieszczę, znalazłem jeszcze kawałek miejsca dla mojego samochodu 😉😂. Parkingowy uznał moje mistrzostwo, skasował 10 zł i mogliśmy udać się na miejsce zbiórki. Organizatorzy w żaden sposób nie zaznaczyli, że owe 1,5 km jest to pionowa, błotnista ściana 😱. Stąd kwestię rozgrzewki i aklimatyzacji mieliśmy rozwiązaną od razu 😀. Ja oczywiście robiłem za tragarza na tym odcinku, bo poza swoimi rzeczami, niosłem trzy pary moich kijków, które zamówili u mnie Kasia i Darek, oraz torbę z jedzeniem, którą przygotowała dla nas żona Darka – Ewa. Tę torbę dlatego, że podobno niby ja, najwięcej z niej zjem i ... to już są pomówienia 😋😂.






Tak więc toczyliśmy się z wolna pod tę górkę, a buty wręcz ślizgały się po błotnistej mazi. I wreszcie jest – biuro zawodów, cieszyliśmy się, tak jak gdyby dotarliśmy do mety 😅. Czasu było sporo, mogliśmy więc pospacerować po okolicy, porobić kilka zdjęć, oddać rzeczy do depozytu oraz zabrać się za naprawę raczków Kasi, bo przecież para kleszczy to jest coś, co ja standardowo zabieram na biegi 😉😂.





Znalazłem jeszcze czas, żeby życzyć powodzenia uczestnikom biegu na 45 km, który startował godzinę przed nami A wśród nich mojej znajomej Katarzynie Adamus, która podczas imprezy pełniła także rolę wolontariuszki 👏.

A potem, po krótkiej dyskusji Kasia postanowiła zabrać ze sobą raczki, w przeciwieństwie do mnie i Darka – bo zdania w tej kwestii wśród zawodników były mocno podzielone. Mój plecak i tak był już pełen samych potrzebnych rzeczy i to w dodatku ... zdublowanych 😉😀.

Przed dopuszczeniem do startu – obowiązkowa kontrola wyposażenia. Jedna z organizatorek pochwaliła moje przygotowanie, gdy na pytanie o folię nrc, ja wyciągnąłem z biegowego plecaka …całą apteczkę. Na miejscu startu nasze towarzystwo powiększyło się o kolejnych znajomych : Anię, Ryśka, Adama i Darka wraz z kolegami. Widząc Ryśka od razu wiedziałem, że co jak co, ale smutek nam nie grozi 😉😀. Rysiu z ekipą podeszli do zmierzenia się z tym dystansem bardzo profesjonalnie – przyjechali dzień wcześniej, zapoznali się z trasą oraz zadbali o odpowiednie nawodnienie 😉. Nie pogorszyły nam nastrojów nawet komunikaty organizatorów, że na skutek trudnych warunków na trasie, część zawodników z dłuższych dystansów zeszła z trasy. 







Tam również wykrystalizował się ostateczny scenariusz biegu czyli ustawiamy się w pierwszej linii startu, gnamy ile maszyna dała przez pierwsze … 50 metrów, jesteśmy we wszystkich relacjach fotoreporterskich, a może i filmowych, ale potem się ... zatrzymujemy 😉. Jedyną osobą, która uwierzyła w ten scenariusz, ale nie usłyszała jego zakończenia była ... Kasia, która tak pognała, że złapaliśmy ją dopiero w połowie pierwszej górki 😂.







W tym czasie, wspólnie z Rysiem zadbaliśmy o pozytywne emocje w gronie pozostałych biegaczy. Były wesołe rozmowy, w które siłą rzeczy wciągaliśmy przypadkowych uczestników. I jak tu potem robić te życiówki 😉. Niestety Rysiek, po jakimś czasie mocno przyspieszył, prawdopodobnie na skutek mojej sugestii, że jedynym celem mojego przyjazdu tutaj było pokonanie Go w biegu górskim 😉😅.



Sama trasa była w ten sposób pomyślana, że po starcie czekały nas dwie spore piki, potem mocno pofałdowany teren i dwie piki znowu przed metą. Zima w pełni. Drzewa oblepione warstwą śniegu i lekko zmrożone. Było wilgotno, chyba w okolicach zera, niestety mgła przysłaniała widoki, szczególnie jeśli chciałoby się podziwiać górskie doliny.









Ale to co najbardziej interesowało biegaczy to nawierzchnia. I tutaj łatwo nie było. Na przemian czekały na nas olbrzymie, ale to olbrzymie ilości błota lub zdradziecki, wyślizgany śnieg. I nie wiadomo, co gorsze. Chyba jednak to drugie. Bo o ile na dwa szczyty Lubogoszcza szło się jakoś wspiąć, o tyle już zejść z  tych lodowisk nie było łatwo 😱. Co chwilę, ktoś zapoznawał się z nawierzchnią, wypowiadając mniej lub bardziej mocne słowa. Darek gdzieś pognał, natomiast Kaśka już przy pierwszym zejściu i upadku, założyła raczki i na tym wygrała. Ja ich nie miałem i też zaliczyłem lądowanie na czterech literach, ale jakoś tak jak z parkowaniem, zmieściłem się pomiędzy kamieniami 😅. Wtedy też Kasia podzieliła się refleksją, która „made me a day”. „Jacek, ja to w sumie lubię te biegi górskie, gdyby nie to wchodzenie na szczyt” 😂.  Przy zejściu z drugiego szczytu spotkaliśmy Anię, która po swoim trzecim upadku także postanowiła założyć raczki. I odtąd nasza trójka dzielnie wspólnie pokonała przeszło 20 kilometrów.








Ach co to były za kilometry. Pełne wzajemnych tasowań, no bo przecież ja uwielbiam się wspinać, a dziewczyny zbiegać. W tych nielicznych chwilach, w których szliśmy (to wpisuję na wyraźną prośbę Ani 😉) był czas na zrobienie kilku zdjęć. I oczywiście pełne humoru rozmowy. I tym razem to Ania zadbała o podwyższenie mojego i tak już wysokiego, wesołego nastroju. Ona jako gliwiczanka, stwierdziła w pewnym momencie, że w tym roku była w Rybniku na bardzo fajnym biegu. I ogromnie chwaliła atmosferę tam panującą. Tak sobie myślałem, o którym biegu mowa, bo przecież jest i Księżycowy, i Wiosny, i Barbórkowy, i Zielony, i Rondowy. Ale jak się okazało, chodziło Jej o charytatywny „Bieg po zdrowie dla Marcina”, który organizowałem wspólnie z Agnieszką 👍. Jaki ten świat jest jednak mały 😀.








Błoto mieszało się z lodem, lód z asfaltem i tak mijały kolejne wspólne kilometry, a wśród nich leśne krajobrazy, zamglone górskie pejzaże, urokliwe kapliczki i … wesołe sytuacyjne miejsca 😉, których znaczenie znają chyba tylko miejscowi. Była też próba Ani zrobienia mi zdjęcia w ruchu, co jest praktycznie niewykonalne 😂.







Wreszcie głośna muzyka oznajmiała nam, że zbliżamy się do jedynego bufetu na trasie biegu - na Przełęczy Jaworzyce. Jak ja lubię takie miejsca prowadzone przez fachowców w tej dziedzinie 👏. Było wszystko co potrzeba, od wesołego humoru poczynając po pełne zaopatrzenie 😋. A gdy prowadzący punkt pojęli, że mają do czynienia nie z biegaczem, który w locie coś przełknie ale, jak to sami nazwali, z prawdziwym koneserem biegania, to znalazło się i zaopatrzenie spod lady 😉, które znacząco energetycznie wpłynęło na mój dalszy bieg. Panowie i Panie z tego punktu, wielki szacunek i podziękowanie za Waszą wielogodzinną pracę 👏👏👏.



A przed nami przedostatnia większa wspinaczka na trasie, na szczyt Lubomira. Podobno było ciężko. Piszę podobno, bo ja uwielbiam takie podbiegi i to jeszcze po dobrym bufecie 😉. Cała para poszła w kijki i nagle moim oczom ukazało się spore obserwatorium astronomiczne zlokalizowane na szczycie. Czekając na dziewczyny zdążyłem je obejść i obejrzeć inne obiekty ulokowane na górze. Potem wspólne zdjęcia i hasło Ani : "przed nami zbieg, to może trochę pobiegniemy". I cały fenomenalny wręcz wysiłek organizatorów, który włożyli w oznakowanie trasy poszedł na marne. Wrócił dobry, znajomy Jacek ze swoją równie dobrą orientacją w terenie 😉😂.  Pobiegłem po jakieś dobrze udeptanej ścieżce, a wraz za mną dziewczyny i kilku przypadkowych biegaczy. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie widzę żadnej szlajfki (wstążki) 😱. Zatrzymałem się i podzieliłem się tą wiedzą z osobami za mną, ale one dalej szły w zaparte, że przecież lecimy żółtym szlakiem, więc wszystko jest w porządku. Ja odparłem, że moim zdaniem mieliśmy lecieć za żółtymi wstążkami, a nie żółtym szlakiem 😀. W końcu z jedną z osób, mającą tracka, zawróciliśmy i po jakimś czasie odnaleźliśmy właściwą trasę 👍. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że otrzymałem gorące podziękowania od pozostałych biegaczy, że nie pozwoliłem, aby biegli błędną trasą. Skromnie od siebie jednak dodałem, że ktoś ich na tę błędną trasę jednak wprowadził i tym "ktosiem" byłem ja 😅.











Po zbiegnięciu z Lubomira na naszej biegowej trasie spotkaliśmy Darka i tym sposobem następne kilometry pokonywaliśmy już we czwórkę. Ale na jakieś pięć kilometrów przed metą nasza czwórka podzieliła się. Co do przyczyny tego podziału krążą niepotwierdzone legendy 😉, jedne mówią o tym, że gliwiczanki chciały dać w kość rybniczanom, co im się w pełni udało 👏. Ja jednak uważam, że po "mojej akcji" na Lubomirze, dziewczyny przestraszyły się zapadających ciemności i nie chciały, abym to ja w tym mroku, odpowiadał za przebieg trasy 😉😂



Faktem jest, że pogoda po zmroku, znacząco się pogorszyła. Zaczął wiać wiatr, który mokrym śniegiem mocno uderzał nam w twarz. Padła mi jedna czołówka, ale ja w plecaku oczywiście miałem zapasową. Niestety im bliżej zejścia do Kasinki, tym nawierzchnia zaczęła przypominać ciekłą plastelinę. Na takie biegi górskie zawsze biorę cienkie skarpety kompresyjne, a na to skarpety wodoodporne. I to się sprawdza. Jednak teraz na nogach miałem i trzecią warstwę – błoto, które dokładnie oblepiło moje buty i dolną część skarpet. Wreszcie dotarliśmy do Kasinki, tutaj krótki, asfaltowy odcinek i ostatnie podejście pod linię mety. Ciemność, widzę ciemność, a w tej ciemności pola i wąwozy pełne błota.

Tak kilometr przed metą zgubiłem Darka. Ja biegłem wąwozem, on górą, z tym że ja ciut szybciej. W pewnym momencie widzę jakiegoś chłopa ubranego jak Darek i wołam „Darek to ty ?”, facet mi odpowiada „tak” i przebiega obok mnie w kierunku mety. I wtedy się zawziąłem, myślę sobie: „Jesteśmy przyjaciółmi, lecimy razem tyle kilometrów i ty nagle chcesz mnie zostawić przed metą ?”. Zebrałem wszystkie siły i po kilkusetmetrowym finiszu, o czubek buta wyprzedzam faceta na oświetlonej mecie, obracam się na bok i … to nie jest Darek, ale jakiś zawodnik z innego dystansu 😱😂. Zobaczyć zaskoczenie w oczach organizatorek, które widzą, jak zamiast odebrać nagrodę, robię zwrot o 180 stopni – bezcenne 😀. Zdążyłem tylko odkrzyknąć, że pomyliłem znajomych, wracam poszukać tego właściwego i ... pobiegłem z powrotem 😅. Na szczęście Darek był niedaleko. Sprawiłem mały problem przy pomiarze czasu, ale wszyscy pozostali śmiali się do rozpuku 😂.

A potem już ciepły posiłek, możliwość ogrzania się i wesołe rodaków rozmowy przy pysznościach 😋😋😋, które przygotowała Ewa. Było co wspominać i było się przy czym uśmiać 😂.



Ci, którzy czytają mojego bloga wiedzą, że moje relacje to nie są biegowe sprawozdania pełne wyników, zajętych miejsc, opisu spalonych kalorii czy spożytych specjalnych biegowych produktów. Staram się opisywać wszystko, od serca, z pozycji biegacza z drugiej części stawki. Podobnie jest, gdy oceniam organizację biegu. 

I tutaj mam mały dylemat. Bo po raz pierwszy za cenę pozytywnej relacji, organizatorzy zastosowali wobec mnie próbę przekupstwa 😂😉😂😉😂. Ja rozumiem, że wiecie Drodzy Orgowie, jaka jest moja orientacja w terenie, ale dołożyć mi do towarzystwa panią, która gdy tylko miałem moment zawahania, to od razu uzupełniała trasę o dodatkowe szlajfki - z tym spotkałem się po raz pierwszy 😉👍😂. Ale jak pokazuje relacja okazałem się sprytniejszy i dołożyłem dodatkowe kilometry, za które nie … musiałem płacić 😂. A tę bardzo sympatyczną Organizatorkę (Wolontariuszkę) serdecznie pozdrawiam, dziękuję za miłą rozmowę i wykonaną, dla nas biegaczy, pracę 👏👍.

Podobnie wyglądała sprawa z posiłkiem po biegu. Grzecznie sobie stałem w kolejce po pomidorową wydawaną w pojemnikach ze styropianu. Gdy nastała moja kolej i uprzejmie poprosiłem o zupę, pani w bufecie wskazała na duży talerz pełen fasolki po bretońsku, i powiedziała dla pana jest to 😀. Biorąc plastikową łyżkę, kolejny raz zwróciła mi uwagę, że mnie przysługuje łyżka metalowa 😂. Gdybyście widzieli te spojrzenia innych biegaczy 😉 A ja czułem się jak VIP i oczywiście przy moim apetycie nie protestowałem i mega szybko spałaszowałem pyszne danie 😋😋😋. Problem w tym, że wracając już samochodem, Darek który nie znał tej sytuacji, bo stanął w tej kolejce jakiś czas po mnie, opowiadał mi i Kasi z humorem, że jakiś zapóźniony gość szukał tej fasolki, a pani grzecznie tłumaczyła mu, że została wydana parę minut wcześniej 😱. Tak więc Drodzy Orgowie, jeśli jesteście stratni na kasie, to proszę o numer konta - zrobię przelew za tę fasolkę, który będzie i tak niczym, w porównaniu za tę chwilę, w której poczułem się jak gość specjalny 😂😉👏.

Staram się także nie pisać o pakietach, które otrzymujemy od organizatorów, bo jak sami widzicie nie biegam dla czasów, miejsc czy medali, ale tutaj muszę zrobić mały wyjątek. Były bardzo bogate i urozmaicone 👏. Wszystkie dołączone produkty należycie wykorzystam, zaś czasopismami zrobiliście super prezent mojej córce, która jako zadeklarowana veganka stwierdziła, że będzie miała ciekawą lekturę do poczytania 👍.



Żal się było żegnać z tym uroczym miejscem i tymi fajnymi organizatorami, ale cóż, w blasku czołówek nadszedł czas powrotu do naszego samochodu. Wróciliśmy tak jak przyszliśmy czyli w gęstej, błotnistej mazi, która na skutek padającego mokrego deszczu, zrobiła się jeszcze bardziej śliska. Potem próba wyjazdu z miękkiej błotnistej polany, po której mój samochód od zewnątrz, jak i od wewnątrz przypominał pojazd, który ukończył jakiś rajd terenowy 😱😉. Ale dlaczego tylko my mamy być cali z błota 😂


.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że