Przejdź do głównej zawartości

Sobotnie pobieganie Ochaby - Pierściec

 

Ten weekend miałem spędzić w okolicach Kłodzka na kameralnej imprezie biegowej „Maraton na raty” (trzy biegi w dwa dni). Jednak organizator odwołał imprezę. A że moje biegowe życie nie lubi pustki, wynalazłem sobie okazję, aby w sobotę i niedzielę pobiegać w bliższej i dalszej okolicy Rybnika.

Sobotnie pobieganie wybrałem trochę na chybił trafił. W planie było zrobienie czegoś powyżej 20 kilometrów z synem i gończym polskim Codim. Jak wypad z psem, to raczej nie chcieliśmy, aby biedaczek zakopał się w grubej warstwie śniegu, stąd przypadkowo znalazłem w necie biegowy track Ochaby – Pierściec i tę trasę postanowiliśmy we trójkę przetestować.

Ochaby większości z Was kojarzą się ze stadniną koni, Dream Parkiem Ochaby, a może tylko z przelotową miejscowością na trasie do Ustronia czy Wisły.

Nie ukrywam, że ja po raz pierwszy zajechałem na dłużej do tej miejscowości. Zaparkowaliśmy samochód w okolicach kościoła pw. Św. Marcina i ruszyliśmy na kompletnie nieznaną nam biegową trasę.





Często pisze się i mówi o tzw. pierwszym wrażeniu. Na podstawie pierwszego wrażenia zdarza nam się oceniać człowieka, miejsca w którym się zatrzymaliśmy, a nawet wyrabiamy sobie zdanie o trasie, którą przyjdzie nam biegać. I muszę przyznać, że pierwsze kilometry sprawiły, że zostałem wprost oczarowany krajobrazami, przez które prowadził nas track.





Po ostatnich smutnych pogodowo dniach, niebo zrobiło się błękitne, a wokół nas ogromne ilości wody w każdej postaci, czy to stawów, czy to rzek, czy urokliwych strumyków. Trasa równa jak stół, na przemian z odcinkami asfaltowymi i trailowymi. Jednak tych drugich było zdecydowanie więcej. Zresztą mijających nas samochodów na drogach można było policzyć na palcach jednej ręki. W przeciwieństwie do napotkanych saren, łabędzi czy kuropatw.





Widoczność była pierwszorzędna, stąd w naszej biegowej wędrówce towarzyszyły nam z oddali zaśnieżone wierzchołki beskidzkich szczytów, które zdawały się być na wyciągnięcie ręki.




Mijaliśmy miejsca pełne błota, ale co to byłby za trail bez takich miejsc, mijaliśmy mocno oblodzone odcinki, na których trzeba było mocno uważać, ale większość trasy mogłaby służyć za fajne poletko doświadczalne dla początkującego trailowca. Podejrzewam, że wiosną bieganie po tej trasie to będzie czysta bajka.





Nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy minęliśmy półmetek trasy czyli około 11,5 km. My się nie spostrzegliśmy, ale Cody tak. Miał obiecaną na półmetku paróweczkę i głośno domagał się bufetu. Nie wystarczała mu już woda, którą miał pod dostatkiem, domagał się konkretów 😋😉.






Krótka przerwa i czas lecieć dalej. I jak tu nie wierzyć w ”13”. Na tym kilometrze trochę się pogubiliśmy. Ale co to byłby za bieg ze mną, bez tego typu atrakcji 😉😂. Track poprowadził nas dalej za rzekę, którą nijak nie szło przekroczyć. Mała podpowiedź, dla tych którzy zechcą polecieć tę trasą – trzeba skręcić prędzej na wąski mostek. I tym sposobem wróciliśmy na właściwą trasę, ale już na następnym kilometrze trafiliśmy na około 200-metrowy odcinek pełen cierni. Cody, ale także i my nie dawaliśmy rady przebić się przez niego, stąd szybka decyzja – wbiegnięcie do, jednego z nielicznych pozbawionego wody stawu, i prawie suchą stopą ominęliśmy zdradliwe miejsce.






I tak znaleźliśmy się w urokliwym zakątku Dolny Bór - Kowale, a tam przywitał nas mlekomat oraz mieliśmy okazję przebiec się „ptasimi” ulicami, a nawet ulicą Prezydencką 😅. A potem już na naszej trasie pojawił się Skoczów, nieodłączny znak, że zakręcamy w kierunku Ochab.





Ale żeby atrakcji nie było nam dość, może to nawet nie tyle track zaszalał, co na naszej trasie napotkaliśmy płot z siatki. Szybka decyzja, zeskok przez rzeczkę i można było biec dalej. Tylko jak przetłumaczyć to Codiemu. Na szczęście została nam jeszcze jedna paróweczka i dzięki niej, Cody pokazał na co go stać 😄.

Przed nami nastał ostatni odcinek, rowerowa ścieżka wzdłuż popularnej „Wiślanki” wraz z odgradzającą nas królową polskich rzek. To był czas na nasze lekkie obeschnięcie, bo dopiero teraz zauważyliśmy, ile błota mamy na butach i skarpetach. Spokojnym tempem zbliżaliśmy się do Ochab mijając po drodze szerokie zejścia w kierunku Wisły. I znowu w głowie zanotowałem, że warto jeszcze raz, w piękny majowy dzień zrobić tę trasę i zakończyć ją … morsowaniem. Tak, od maja uwielbiam morsować 😉😂. Jeszcze tylko pole campingowe, siedziba OSP i zawitaliśmy do miejsca startu.



Z czystym sercem polecam wszystkim tę trasę. Licznik zatrzymał mi się na przeszło 23 kilometrach. Jeśli ktoś z Was, waha się między połówką na asfalcie, a połówką w terenie, koniecznie powinien zaliczyć tę trasę. Znajdzie tu i to i to, pokosztuje i zdecyduje co mu bardziej pasuje. Trasa praktycznie równa, z jednym ażżżż … 19 metrowym podbiegiem i dwoma zbiegami. Natomiast wrażeń krajobrazowych niezliczona ilość.








Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że