Przejdź do głównej zawartości

Pół-Leśnik w Porąbce

 

Tydzień temu Salamandra Ultra Trail, która została zapamiętana ze względu na anormalne zimowe warunki, które znienacka wystąpiły po dwóch tygodniach ciepłej wiosennej pogody. Czy Wiosenny Leśnik rozgrywany w Porąbce, mógł być pod tym względem jeszcze bardziej wymagający ? Okazało się, że … tak.

Do startu w tym biegu zachęciłem Ewę i Darka. Opowiadałem im o fajnych, nietuzinkowych trasach, jakimś przekraczaniu rzeczki, pięknych widokach. W zamian obiecałem, że powalczę dla Ewy o „Zająca” przepiękną maskotkę wykonaną ręcznie przez fantastyczne Dziewczyny z "Przytulnej Pracowni" : Martę i Małgosię. Jest ona przyznawana ostatniemu zawodnikowi, który zmieścił się w limicie czasowym na dystansie Pół-Leśnika. W końcu jak się biegowo bawić, to się bawić 😅.

Nie przewidziałem tylko jednego … pogodowej klątwy Reclika 😱. Dojeżdżając do bazy zawodów w Porąbce towarzyszył nam deszczyk. Jednak na miejscu zamienił się on w rzęsistą ulewę. W oka mgnieniu, jeszcze nie wystartowaliśmy, a już byliśmy przemoczeni od stóp do głów.

Ostatnio mam szczęście spotykać przed zawodami Adriana. Tym razem dostrzegłem w Jego oczach lekki wyrzut w stylu „ilekroć cię w górach spotykam, to zawsze pogoda jest hardcorowa”, a werbalnie mi jeszcze dopowiedział „nawet przeglądam listy startowe wybierając zawody i patrzę czy cię nie ma, ale … ty jesteś wszędzie” 😉. I takie to sobie wesołe dyskusje toczyliśmy pod małym daszkiem tablicy ogłoszeniowej, usiłując schronić się przed deszczem.

Deszcz się wzmagał, Darek założył na siebie dwie peleryny, nam z Ewą było wszystko jedno, a już wzywali nas do dużej wiaty na boisku w Porąbce, gdzie organizator miał do przekazania kilka komunikatów technicznych. Wszystkie w zasadzie ograniczały się do jednego – na trasie jest dużo wody, uważajcie na siebie i w paru miejscach zwracajcie uwagę na strzałki, które kierować Was będą na poszczególne dystanse. Pozostałe słowa z lekka zagłuszała ulewa, silnie bębniąca w metalowy dach wiaty.



Nie był nam łatwo opuścić wiatę i udać się na start. Parę słów powodzenia wymienionych z Wojtkiem z Pędzących Żółwi, moim „kuzynem” Łukaszem, zdjęcia które nam jeszcze zrobił na pożegnanie mój biegowy idol ultra Leszek i cóż - 23 kilometry trasy przed nami.

Ewa zdążyła jeszcze się pożalić, że zapomniała „stuk puków”. Niestety do końca biegu nie doszedłem o co Jej chodziło, może o stuptuty ? A mnie naszła smutna refleksja, że obiecałem Ewie przebiegnięcie przez rzeczkę, a nie to, że ze względu na pogodę, my to rzeczką w zasadzie cały czas potruchtamy. Ale przecież jak mówią sami organizatorzy, Leśnik to "Boleśnik".





Napisanie, że nawierzchnia była wymagająca, to tak jakbym nic nie napisał. To były zawody gdzie w początkowej fazie deszcz lał z nieba, a nam przyszło biec po wodzie lub wodno-bagnistej mazi. Tu nikt nie wybierał jakiś lepszych fragmentów, bo w zasadzie po kilkuset metrach nasze buty i skarpety miały kolor błota. Ale dobry humor nas nie opuszczał – Adrian stwierdził, że skoro zawsze robię sobie z nim selfie na starcie, to może dla odmiany zrobimy sobie wspólne zdjęcie na trasie, Ewa też nad wyraz dzielnie radziła sobie z pokonywaniem błotnych wzniesień.





Jednak im wyżej w górę, warunki pogodowe zaczęły się zmieniać, bynajmniej nie na lepsze. Deszcz ustąpił opadom mokrego śniegu, zaczęła na nas opadać mgła i zaczął wiać porywisty, boczny wiatr.








Po minięciu Przełęczy Bukowskiej, nadszedł czas na podjęcie poważnej decyzji. Mogliśmy zrezygnować z pokonania trasy Pół-Leśnika na rzecz Speed-Leśnika i zaoszczędzić około 7 kilometrów. Ewa twardo zdecydowała – biegniemy dalej połówkę. Napiszę krótko – pełen szacunek 👏. I jak się potem okazało była to dobra decyzja. Dzięki temu spotkało nas kilka niespodzianek, których na pewno na Speedzie nie było.


Ciekawostką było przebiegnięcie obok dobrze utrzymanej XVIII-wiecznej Kaplicy Matki Bożej Śnieżnej. 


A potem dobrze i czytelnie oznakowaną trasą (wiem co piszę) pokonywaliśmy kolejne odcinki.



Aż tu nagle… Tego się w ogóle nie spodziewałem. Tydzień temu kończąc relację z Salamandry Ultra Trail żałowałem, że nie dane mi było spotkać żadnego zwierzątka, od którego powstała nazwa biegu. A tutaj w środku biegowej ścieżki, w tych anormalnych warunkach zapozowała mi salamandra jak się patrzy i wcale nie miała zamiaru uciekać. Odniosłem wręcz wrażenie, ze napawa się tymi paroma minutami sławy i zdjęciami, które ja i kilku innych biegaczy jej robimy 😉.





Ledwie minęliśmy nasze urocze zwierzątko, a przed nami jak spod ziemi wyrosło …, no właśnie co ? 😱

Bardzo strome, śliskie, gliniste podejście, które przyszło nam pokonać z nosem pochylonym prawie przy ziemi. Wchodząc na nie widzieliśmy niewielkie wypłaszczenie i liczyliśmy, że to koniec naszej udręki, ale zaraz potem witało nas jeszcze bardziej strome wzniesienie. A na samym szczycie tego czegoś czekał znany biegowy fotografik Paweł Zając "ultraZajonc", który nam nieborakom robił zdjęcia, gdy próbujemy wdrapać się na samą górę. Miałem okazję poznać go osobiście, zamienić z nim kilka słów i dowiedzieć się, że owe podejścia, to nic innego jak „kiepki ojca dyrektora biegu – Michała”. Oj jak ja wtedy ciepło wspominałem go w swoich myślach 😉.





Coraz wyżej i dalej. Śniegu też coraz więcej, a to znak, że zbliżamy się do półmetku naszego dystansu i czeka nas spotkanie z bufetem i sympatyczną obsługą z „Bieganie i góry to stan umysłu" czyli Katarzyną, Elżbietą, Leszkiem i ich mega energetyczną ekipą. Człowiek zmoczony, zziębnięty i głodny, ale spotykając takich ludzi od razu wstępuje w nas dodatkowa energia. Nie było tym razem dzwonka, ale było „dzyń, dzyń, dzyń, dzyń” 😉 (wiemy o co chodzi), był sporządzony na miejscu (na bazie mojej herbaty i bufetowych zasobów) niepowtarzalny napój dla biegowych koneserów (i na tym poprzestańmy 😋). Słowem było tak fajnie, że Kasia w ostatnim momencie przypomniała sobie, że zapomniała odnotować mój numer startowy, jako biegacza który dotarł do bufetu. Nic się nie stało, zawsze przecież, jako dowód, są zdjęcia Leszka 👍.



Po opuszczeniu bufetu, wbiegliśmy na ostatni fragment trasy. Już w typowo zimowym krajobrazie, przyszło nam mozolnie wspinać się na szczyt Kiczery. Było mega ślisko i grząsko. Ewa dwukrotnie zapoznała się z nawierzchnią, ale bez jakiegokolwiek grymasu biegła dalej.







Po minięciu szczytu czekała nas już tylko droga w dół. Warunki powolutku się poprawiały. Opady ustały i nawet można było widzieć sąsiednie górki.



I wreszcie ostatni asfaltowy odcinek. Radośnie mijaliśmy domostwa i biegliśmy w kierunku boiska i mety … tak mi się przynajmniej wydawało. Z tego biegowego letargu wybudził mnie głos jednego z mieszkańców, obserwujących bieg w oknie domu. „A pan to dokąd biegnie? Bo jeżeli na metę to raczej w niewłaściwym kierunku” 😉😅. Co to jest dla mnie 100 metrów, bo tylko tyle straciłem. Szybka nawrotka i bieg do mety. A tam już czekał Darek i organizatorzy z medalem. I tylko dlaczego dopiero wtedy pogoda zaczęła się poprawiać ?





Zdjęcia na ściance to nieodłączny element każdego biegu, więc i my trochę pocelebrowaliśmy ten punkt, jednak nie na tyle długo, aby nie udać się do bufetu i skosztować pysznej zapiekanki. A że mnie ciągle mało, to potem jeszcze w samochodzie zajadaliśmy się specjałami przygotowanymi przez Ewę 😋.






Ewa i Darek, bardzo dziękuję za przyjęcie zaproszenia i wzięcie udziału w tej przygodzie, która zwie się Leśnikiem. Wam i wszystkim innym zawodnikom gratuluję ukończenia biegu, pomimo tak ekstremalnych warunków 👏. Była to jedna, wielka lekcja naszych charakterów i co najważniejsze – zdaliśmy ją. Ewa dziękuję, że dotrzymywałaś mi towarzystwa od startu do mety, dzielnie walczyłaś z tą błotną trasą i paskudną pogodą … i to nawet przy braku „stuk puków” 😉. Dziękuję także wszystkim organizatorom i wolontariuszom, którzy wnieśli swoją większą lub mniejszą cegiełkę, aby ta impreza się udała 👏👏👏.




Żegnałem Porąbkę z uczuciem niedosytu, tak się starałem, tak „koneserowałem” z Ewą każdy kilometr trasy, a mimo to wyprzedziliśmy kilku zawodników i biegowa maskotka nie wpadła w nasze ręce. Ale może zadziała prawo serii. Salamandrę ujrzałem na tym biegu, to jakąś maskotkę może zdobędę w kolejnym moim starcie. W każdym razie uprzedzam wszystkich górskich biegaczy. Przez najbliższe dwa miesiące startuję na nizinach. Tak więc szalejcie w górach do woli. Niech Wam wtedy zawsze świeci słońce, podziwiajcie widoki, bo Reclika z jego hardcorową pogodą nie będzie 😉.

W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Ewy i Dariusza Czyrnków.

Komentarze

  1. Relacja jak zawsze mega, a pelerynkę miałem jedną 🤣🤣🤣🤣.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Darku za wspólny bieg na tym BoLeśniku. Jedna pelerynka, a dwa ... kaptury, czary jakieś czy co 😉😅

      Usuń
  2. Świetna relacja. Swojom droga zastanawiałem się jak można opisać pogodę na tej trasie. Ale jak widać można to opisać barwnie i pięknie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję. Opisać pogodę zawsze można, ale myśmy osiągnęli wyższy poziom - myśmy w tej pogodzie pobiegli 😱😉😅

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że