Przejdź do głównej zawartości

Ultramaraton 40 Rybnickich Rond

 

Tę relację pisało  mi się wyjątkowo trudno, bo też po raz pierwszy było mi dane wziąć udział w wydarzeniu w rodzinnym mieście czyli Ultramaratonie 40 Rybnickich Rond. Celowo piszę „wydarzeniu”, a nie biegu, bo trzeba na to niecodzienne zjawisko spojrzeć wielowymiarowo.

Sześć lat temu grupka zapaleńców zorganizowała w naszym mieście bieg, podczas którego trasa przebiegała obok wszystkich, 40 wówczas, rybnickich rond. Bieg na dystansie ultramaratonu, bez pomiaru czasu czy klasyfikacji, za to z ogromną dawką wesołego humoru czy biegowej zabawy.

Coś co, jak mi się wydaje, było luzackim  ultrażartem, bardzo szybko przerodziło się w słynny na całą Polskę, niepowtarzalny bieg. Rond przybywało i … ubywało, ale za to zainteresowanie tym wydarzeniem nieustannie rosło. Każdy, chociaż raz, pragnął w nim wystartować. Chętnych było tak wielu, że organizatorzy, poza stałymi uczestnikami, pozostałych musieli wyłaniać w losowaniu. Było to całkowicie zrozumiane, biorąc pod uwagę fakt, że trasa przebiegała w większości chodnikami i poboczami przy normalnym ruchu ulicznym, stąd ograniczenia w liczbie uczestników być musiały.

W pierwszych edycjach byłem zwyczajnie zbyt słaby, aby w ogóle myśleć o starcie. Ale już rok temu, po wielkim szczęściu w losowaniu, ze startu wyeliminował  mnie covid.

W tym roku los był dla mnie wyjątkowo szczęśliwy i podarował mi kolejną szansę.

I tak znalazłem się w grupie biegaczy, których zawsze uważałem za ultrasowych mocarzy, ale i takich, dla których miał to być debiut, jeśli chodzi o bieganie na tak długim dystansie.

Cała nasza osiemdziesiątka zameldowała się w niedzielny poranek na płycie rybnickiego lotniska, skąd mieliśmy uroczyście wystartować. Start przy dźwiękach muzyki, z lotniskowego hangaru. Nie powiem, dreszcze były.







Rodzina Reclików miała dwóch reprezentantów czyli mnie i mojego syna Piotra. Jak się później okazało, nasze wspólne zdjęcie na lotnisku przed startem było jedynym podczas tego biegu, bo zaraz po starcie pobiegł on takim tempem, że na mecie zameldował się sporo przede mną.

Ze Smaków Biegania był jeszcze Irek, ale praktycznie każda licząca się grupa biegowa z Rybnika i okolic miała swoich reprezentantów. Pozdrawiam biegaczy z Rybnika, Jejkowic, Wodzisławia Śląskiego, Radlina, Pszowa, Rydułtów, Gliwic, Czerwionki, a nawet reprezentantów z zagranicy 😉.

Warto napisać parę zdań o samej organizacji biegu. Podzieleni zostaliśmy na dwie grupy „szybkich” i „all inclusive”. Można było biec w jednej z tych grup, lub indywidualnie pomiędzy tymi grupami. Jak łatwo się domyślać, zdecydowana większość z nas wybrała grupę drugą, pod „ojcowskim” nadzorem Krystiana, Ryśka, Mariusza, Arka i Piotra. Byłem pod wrażeniem ich dobrego zorganizowania, dzięki któremu doprowadzili nas od startu do mety 👍. Sprawnie zadbali o porządek na trasie, potrafili zmotywować upadających na duchu i przykrócić indywidualne zapędy co niektórych biegaczy (mnie to nie dotyczyło, bo byłem wyjątkowo grzeczny 😉).

Warunki na trasie były bardzo trudne, z powodu upalnej pogody. Nic dodać, nic ująć, po prostu żarówa. Było to pewną niedogodnością, ale czy mogło zepsuć nam to bieg ? W żadnym razie. Przed nami do pokonania było 65 kilometrów i 45 rond, na trasie, która co roku jest inna.

Pierwsze kilometry upłynęły wyjątkowo spokojnie. Kto miał pocisnąć do przodu ten to zrobił, ale i tak pozostało kilkudziesięciu wypoczętych zawodników, którzy starali się podążać za tempem czołówki grupy. Kapitalną robotę robiły bufety na trasie, było ich sporo i każdy w nich pobyt, wlewał w nas dużą porcję nadziei na ukończenie biegu.














Na co bardziej atrakcyjniejszych rondach robiliśmy chwilę postoju na wspólne zdjęcia i złapanie oddechu. Ale zaraz po krótkiej przerwie, głos trąbek „ojców dyrektorów” przywoływał nas z powrotem na trasę 😅.






Pierwszą dłuższą chwilę postoju mieliśmy na punkcie, który zorganizował mój syn wspólnie z Marcinem i gronem znajomych w cudownym leśnym miejscu, którego właścicielem jest Górnośląski Hajmat - Rybnickie Stowarzyszenie Łucznicze . Było wszystko co potrzebne ultrasowi lub przyszłemu ultrasowi do dalszego biegu, a nawet .. więcej 😉.









Dochodziły do nas głosy, ile to już kilometrów jest przed nami grupa „szybkich”, ale dla nas nie miało to kompletnie żadnego znaczenia 😀. Po prostu są osoby, które lubią się ścigać, ale są i takie, dla których ronda są doskonałą okazją do biegowej zabawy. Ultramaraton 40 Rybnickich Rond stwarzał pole do popisu dla jednych i drugich.

Po dłuższym wypoczynku ruszyliśmy w kierunku rond zlokalizowanych bliżej centrum miasta, skwar lal się z nieba, stąd wykorzystywaliśmy każdą okazję, żeby się schodzić. Jedną z nich była fontanna zlokalizowana u stóp Bazyliki Św. Antoniego.









Powoli przemieszczaliśmy się w kierunku północnej części miasta, z wielką nadzieją, że pobiegamy sobie trochę w terenach leśnych, gdzie słońce nie ma pełnego dostępu.



Ale zanim wbiegliśmy do lasu, czekał nas wypasiony punkt odżywczo-chłodzący u Tomka, jednego z twórców tego wydarzenia. Tym razem w nim nie startował, ale dzielnie mobilnie towarzyszył nam na trasie i gościnnie nas powitał na swojej posesji w punkcie przygotowanym przez Rybnicką Grupę Biegową „Pędzimy Razem” .




Udało mi się nawet być mimowolnym świadkiem narady „ojców dyrektorów”, ale skoro nie usłyszałem tam swojego nazwiska, to mogłem bez obaw lecieć dalej 😉😅.



Stałym elementem ultramaratonu jest spotkanie z VIP-em, którego tożsamość pozostaje zagadką do dnia biegu. Tym razem okazał się nim wyjątkowo tajemniczy jegomość, Piłatrzi z Szarloty, który niespodziewanie pojawia się tu i tam, ale mimo usilnych, kilkuletnich starań z naszej strony, do dzisiaj nie wiemy, kto kryje się za maską 😱. Także teraz, zrobiliśmy sobie zdjęcia, ale zagadka pozostała nierozwiązana.



A nas czekał piękny, kilkukilometrowy odcinek w lesie, wśród zlokalizowanych tam stawów i rzek. Doczekałem się nawet pochwał ze strony Krystiana, że nie zbaczam z trasy i bezbłędnie poruszam się zgodnie z trackiem. Chyba zbytnio mnie to uspokoiło, bo przy kolejnej przeprawie przez rzeczkę, z bliżej mi nieznanych powodów, jako jedyny wpadłem po pas do brunatnej mazi 😱. Istnieją pewne przypuszczenia co do powodów tego wypadku 😉. Kaśka widząc jak niepewne są gałęzie, które robią za prowizoryczny mostek, poprosiła żebym przytrzymał ją za rękę podczas przekraczania mostku. Ale albo faktycznie gałęzie były niepewne, albo tak tą ręką machała, że straciłem równowagę i znalazłem się w rzeczce 😱😂.


W naiwności ducha liczyłem, że nikt nie zdąży uwiecznić mojego „wyczynu”, ale Krystian cały czas czuwał w gotowości i doskonale to udokumentował 😉😂.





Nie powiem, wywołałem salwy śmiechu swoją nieoczekiwaną kąpielą, ale przecież wszystko dobrze się skończyło, a zdrowy śmiech jeszcze nikomu nie zaszkodził 😂😂😂. I po solidnym wyśmianiu się, cała nasza duża grupa ruszyła dalej. 



A po leśnym pobieganiu zawitaliśmy do dzielnicy Kamień. A tam dwa ronda i dwa cudownie zaopatrzone miejsca postojowe. Bar „Stodoła” i siedziba Ochotniczej Straży Pożarnej. W tym drugim punkcie organizowanym przez strażaków wspólnie z grupą biegową „Pędzące Żółwie” było wszystko – od pyszności po kurtyny wodne. Bardzo Wam dziękuję za takie przyjęcie 👍👏.











A mnie przez chwilę, przez głowę przeszła myśl, czy aby nie wymienić brudnych od błotnej kąpieli butów i skarpet. Za kilkanaście kilometrów miałem przebiegać przez mój rodzinny Wawok i zlokalizowane tam rondo z kolarzami. Jednak muszę przyznać, że u mnie w domu, od kilku lat dba się o to, żebym ultrasem był nie tylko z racji przebiegniętych kilometrów, ale również z racji charakteru. Stąd po telefonie do domu oraz zadaniu mi dwóch pytań ze strony współmałżonki : po co mi suche buty skoro obecne wyschną, bo jest upał i skoro strażacy udostępniają kurtyny wodne, to powinienem wiedzieć co zrobić z brudnymi skarpetami - od razu miałem odpowiedzi na wszystkie pytania i … nowy zastrzyk energii do dalszego biegania 😂😂😂.

A nas czekało kolejne pokonanie leśnych ścieżek i ważna decyzja „ojców dyrektorów”. Skoro wielu z nas miało tendencję do indywidualnych hasań na czele stawki, Krystian przedstawił nam cztery dziewczyny, które odtąd miały dyktować tempo w grupie „all inclusive”. I byłem potem pozytywnie zaskoczony, że tak wszyscy bez wyjątku wykonywali to polecenie.

I tak powoli zbliżaliśmy się w kierunku centrum miasta, mijając po drodze kolejne ronda ...










... aż dotarliśmy do dzielnicy Orzepowice, a tam czekał na nas punkt bufetowy zorganizowany wspólnie przez grupę biegową „Banda z Południa” i strażaków z miejscowego OSP. I znowu pełne schłodzenie w takim nadmiarze wody, że aż pojawiła się tęcza. Nie będę szczegółowo wyliczał smakowitości, które na nas czekały. Napiszę krótko – palce lizać 😋. Ale też trzeba przyznać, że byliśmy już w taki stanie, że nawet woda smakowała wybornie 😉. I tak, ani się nie spodziewając, przekroczyliśmy dystans maratonu.




Żar lał się z nieba, a przed nami kolejne kilometry po bardzo trudnym, bo całkowicie odsłoniętym odcinkiem biegu. Same chodniki i asfaltowe pobocza, i my wypatrujący małej chmurki, która choćby na chwilę przysłoniłaby słońce 😅.

Fajnym przerywnikiem było spotkanie na małym punkcie bufetowym rodziny Irka, ale największym zaskoczeniem było to, że gdy cała grupa pobiegła w kierunku Mcdonalds’a, my z Irkiem polecieliśmy zgodnie z trackiem do jednego z mniejszych rond w naszym mieście i … widzieliśmy wielki odwrót pozostałych zawodników, którzy podążali w naszym kierunku 😉.




Co się odwlecze to nie uciecze. Po zaliczeniu dwóch rond dotarliśmy do Mcdonalds’a. No dobra, ktoś zaraz powie, że jakoś biegi długodystansowe i wysokokaloryczne jedzenie nie powinny iść w parze 😂. Ale odpowiedź jest prosta – więcej luzu 😀. Nasza wesoła i głośna grupa w jednej chwili opanowała to miejsce i najbliższe okolice, wzbudzając spore zainteresowanie obecnych tam gości. Coca-colę otrzymaliśmy w gratisie, ale wypadałoby dodatkowo czymś się wzmocnić. Podczas gdy inni zajadali się lodami i wszelkiej maści burgerami, ja poczęstowałem się … ugotowanym ziemniakiem, którego cały garnek wyczarowały skądś dziewczyny. No powiem Wam : ziemniaki i cola. Taki zestaw konsumowałem po raz pierwszy w życiu, ale smakował wyśmienicie 😋😂.


Oj jak ciężko było nam się podnieść i ruszyć w dalszą trasę. Trąbki, okrzyki, wyliczanki "ojców dyrektorów", a my, mimo tego, żółwim tempem wychodziliśmy z różnych zacienionych zakamarków i leniwie ruszyliśmy dalej 😅.

A dalej kolejna żarówka z góry i rozgrzane chodniki w pakiecie. Ronda zaczęły mi się już mieszać i jedynie w pamięci odnotowywałem fakt, że mijam kolejne. I nagle oaza, na tym bezmiarze asfaltu. Punkt bufetowy przygotowany przez grupę „Jejkowice Biegają”. Wielkie, wielkie dzięki 👏.





A my kontynuowaliśmy nasz bieg w kierunku Raciborza i kolejnych rond. Asfalt, asfalt, asfalt. Nawet sobie nie wyobrażacie z jakim uczuciem ulgi powitaliśmy krótki odcinek usytuowany wzdłuż lasu i szansę na odrobinę cienia. Podczas, gdy inni zrobili krótką przerwę, ja i Aro postanowiliśmy lekko potruchtać w dalszą trasę. Tylko czy aby we właściwym kierunku ? Z tego letargu wyrwały nas okrzyki i oklaski pozostałych biegaczy. Z dwóch dróg do wyboru skręciliśmy w tą niewłaściwą. Niby kilkaset metrów w plecy, ale za to jaka radość i satysfakcja pozostałych biegaczy, że Reclik wreszcie zaliczył zagubienie na trasie 😂. 


Tradycji zatem stało się zadość i mogliśmy kontynuować ultramaraton. Po kolejnych paruset metrach, w duchu dziękowałem, że jestem częścią większej grupy. Nigdy, ale to przenigdy bym nie wykombinował, że nagle ni z tego i owego, trasa biegu skręca w jakieś pole. Jednak organizator wiedział co robi, bo naszym oczom ukazało się kolejne rondo, a wraz z nim mobilny punkt bufetowy. Tym razem nie było wodnych kurtyn, ale były przemiłe dwie Kaśki i Agata i miałem takie schłodzenie głowy, że tylko pozazdrościć 😂.





Kolejne kilometry, rondo i … mega wypasiony punkt bufetowy przygotowany tym razem przez grupę biegową „Radlinioki w biegu” 👏. A ja, korzystając z okazji mogłem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z Sylwią – szefową grupy, która właśnie na URR zaliczała swój 50 maraton. Nie wypadało zatem życzyć nic innego, jak spotkania w zdrowiu i szczęściu na setnym maratonie 😀.

Są ronda duże, jest i … Rondo Radziejowskie. I to jest właśnie ten niesamowity koloryt rybnickich rond, które zadziwiają małą architekturą i pomysłami na wypełnienie wysepek 👏. Podczas, gdy inni raczyli się specjałami mijanego po drodze Pubu Paradise, ja wspólnie z Irkiem i Arkiem lekko oderwaliśmy się od zasadniczej grupy. Tym razem z Aro byliśmy mądrzejsi i towarzyszył nam Irek, który jak mało kto posiadł umiejętność czytania tracka. We trójkę dotarliśmy do Ronda Niedobczyce - Paryż, na którym już niedługo ma stanąć makieta Wieży Eiffla. A potem w oddali, naszym oczom ukazało się Rondo Północnoirlandzkie.



Przed nami pozostało już ostatnie rondo. Aż chciałoby się zacytować refren z przeboju Golec uOrkiestra „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie … Rondo Biegacza” 😀😉. Tak, nie mylicie się. Prezydent Miasta przychylając się do prośby wielu osób, które oszalały na punkcie biegania w naszym mieście postanowił, że to rondo poświęcone będzie bieganiu. Wierzę, że pomysł ten szybko doczeka się realizacji, bo jedną z osób które ukończyły tegoroczny rondowy ultramaraton był Jego Zastępca.



Było ostatnie rondo, był i ostatni mobilny bufet. Przed nami i ostatnie dwa kilometry, a zarazem przypomnienie przez Organizatorów żelaznej zasady „zaczynaliśmy jako grupa i kończymy jako grupa”👍. Stąd wyznaczyliśmy sobie parking wielopoziomowy, tuż przy Rynku jako miejsce zbiórki grupy „All inclusive”. Minęło przeszło dziesięć godzin od momentu, gdy z lotniska wyruszyliśmy na biegową, rondową wycieczkę. Dziesięć godzin spędzonych w niesamowitym skwarze, z ludźmi takimi jak ja, zakręconymi na punkcie biegania. Wśród wielu rozmów, litrów wylanego potu i wypitych napojów zawiązały się nowe znajomości i umocniły stare przyjaźnie. Nic więc dziwnego, że cierpliwie czekaliśmy, aż cała nasza grupa dotrze na miejsce, a dla ostatnich uczestników utworzyliśmy specjalny szpaler.

A potem już całą grupą, z paniami na czele, wśród trąbek, okrzyków i ogólnego hałasu wbiegliśmy na rundę honorową wokół Rynku. Ogródki na Rynku pełne gości i nagle banda spoconych, ubrudzonych biegaczy (tzn. tylko ja) i zadowolonych z siebie zawodników wbiega na Rynek. No dobra, muszę to napisać – ogromnie się wzruszyłem. Rondowy medal zawisł na mojej szyi, ale najważniejsze było to, że mogłem wymienić niezliczoną ilość uścisków i podziękowań z podobnymi do mnie wariatami. Nieważne było, że niektórzy skończyli ten bieg po siedmiu godzinach (ich strata), a inni po dziesięciu, ważne że mogliśmy teraz wspólnie celebrować ten sukces, wspominając co barwniejsze zdarzenia z trasy.






Wśród wielu zrobionych wówczas zdjęć, były i takie, o których ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć – nieudane lub zaparowane (prawda Elu ?), ale moim zdaniem znajdzie się tutaj inne wytłumaczenie. To ten blask chwały, który od nas bił po zakończeniu biegu był tak duży, że po prostu, nawet najlepszy smartfon nie mógł się przebić 😂😉. Ale Iwonka Wrożyna udowodniła, że jednak da się ten "blask chwały"😉 jakoś przezwyciężyć. No ale Ona to zrobiła swoim superprofesjonalnym sprzętem, uodpornionym na zjawiska paranormalne i korzystała ze swojego ogromnego doświadczenia w zakresie fotografowania 👍😉👏.



Żarty żartami, ale podsumowanie musi być na poważnie. 

Taki bieg to ogromne wyzwanie logistyczne, stąd CPJ Team - ogromne podziękowania za całą organizację. W tym upale, z tak dużą liczbą  uczestników, wywiązaliście się perfekcyjnie z tego zadania 👏👏👏.  

Obsługa mobilnych i stacjonarnych bufetów - dziękuję za wszystko. Za uśmiech, za każdy podany napój i przekąskę, za kurtyny wodne. Skwar dokuczał nie tylko nam biegaczom, Wam także dawał się we znaki, a Wy z cierpliwością i wyrozumiałością służyliście nam pomocą najlepiej jak tylko potrafiliście 👏👏👏.

„Ojcowie dyrektorzy” naszej grupy czyli niemożliwie zgodny i hałaśliwy team w składzie Piotrek, Mariusz, Krystian, Rysiek i Arek (jeśli kogoś pominąłem – przepraszam). Byliście głośni, jeśli tego wymagała sytuacja i cisi, jeśli chcieliśmy spokoju. Byliście zdecydowani, jeśli zaczynaliśmy brykać i potulni, gdy potrzebowaliśmy zrozumienia. Zarażaliście nas swoją energią i dodawaliście nam sił w chwilach zwątpienia. Ogromne podziękowania za przeprowadzenie naszej grupy w jednym kawałku z lotniska do rynku 👏👏👏.

Wszyscy współuczestnicy tego biegu. Bardzo Wam dziękuję, za przebyte wspólnie kilometry, za żarty, za pełne humoru rozmowy, za te wszystkie zdarzenia, które były naszym wspólnym udziałem. Gratuluję zarówno tym, którzy po raz pierwszy zmierzyli się z takim dystansem, jak i starym biegowym wyjadaczom. Zupełnie nieważne, że niektórzy nie zaliczyli całych 65 kilometrów. Liczy się pokonany każdy, chociażby najmniejszy fragment, podczas którego byliśmy razem 👏👏👏.

Czy wystartuję w przyszłym roku ? Szczerze, to nie wiem. Jakoś tak, ciągle zastanawiam się nad objęciem funkcji, którą wymyślił Rysiek – "koordynator i kontroler bufetów" 😂. Jest ich na trasie bardzo dużo, spisały się w tym roku fenomenalnie, ale jak to mówią „Strzeżonego Pan Bóg strzeże” i wcale by nie zaszkodziło, żeby przy następnej edycji był ktoś taki, który przed biegaczami wszystkiego by dopilnował i skosztował wszystkich serwowanych tam produktów 😉😂.

W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Iwony Wrożyny, Ireneusza i Celiny Zimnych, Krystiana Stawarczyka, Magdaleny Przybyły, Katarzyny Koplin, Eli Liszki, Katarzyny Basisty oraz Dariusza Krause.

Komentarze

  1. KuYaViAn Coyote06 czerwca, 2022 18:36

    Pięknie napisane, wspaniała akcja i przygoda. Gratulacje dla całej ekipy organizatorów i bierzących udział w wydarzeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mariusz, powiem Ci, że Ty jak mało kto nadajesz się do startu w takim biegu 👍👏

      Usuń
  2. Świetnie napisane, widać rękę mistrza. Normalnie poczułem się jakbym biegł jeszcze raz. Bardzo skrupulatnie przedstawiona opowieść U40RR VI.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie napisane 👏👏👏

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie💚 ale jak to się stało, że nie mamy wspólnego selfie 😁 następnym razem .. a co do błota to poślę foto na priv. Było mega

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zielone serduszko, dzięki Darku. Tego wspólnego selfie nie mamy, bo coś trzeba zostawić na kolejne ronda 😉😅. Serdecznie pozdrawiam Radlinioków i oczywiście dziękuję za wypasiony bufet 😋👏

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że