Przejdź do głównej zawartości

Ultramaraton 40 Rybnickich Rond

 

Tę relację pisało  mi się wyjątkowo trudno, bo też po raz pierwszy było mi dane wziąć udział w wydarzeniu w rodzinnym mieście czyli Ultramaratonie 40 Rybnickich Rond. Celowo piszę „wydarzeniu”, a nie biegu, bo trzeba na to niecodzienne zjawisko spojrzeć wielowymiarowo.

Sześć lat temu grupka zapaleńców zorganizowała w naszym mieście bieg, podczas którego trasa przebiegała obok wszystkich, 40 wówczas, rybnickich rond. Bieg na dystansie ultramaratonu, bez pomiaru czasu czy klasyfikacji, za to z ogromną dawką wesołego humoru czy biegowej zabawy.

Coś co, jak mi się wydaje, było luzackim  ultrażartem, bardzo szybko przerodziło się w słynny na całą Polskę, niepowtarzalny bieg. Rond przybywało i … ubywało, ale za to zainteresowanie tym wydarzeniem nieustannie rosło. Każdy, chociaż raz, pragnął w nim wystartować. Chętnych było tak wielu, że organizatorzy, poza stałymi uczestnikami, pozostałych musieli wyłaniać w losowaniu. Było to całkowicie zrozumiane, biorąc pod uwagę fakt, że trasa przebiegała w większości chodnikami i poboczami przy normalnym ruchu ulicznym, stąd ograniczenia w liczbie uczestników być musiały.

W pierwszych edycjach byłem zwyczajnie zbyt słaby, aby w ogóle myśleć o starcie. Ale już rok temu, po wielkim szczęściu w losowaniu, ze startu wyeliminował  mnie covid.

W tym roku los był dla mnie wyjątkowo szczęśliwy i podarował mi kolejną szansę.

I tak znalazłem się w grupie biegaczy, których zawsze uważałem za ultrasowych mocarzy, ale i takich, dla których miał to być debiut, jeśli chodzi o bieganie na tak długim dystansie.

Cała nasza osiemdziesiątka zameldowała się w niedzielny poranek na płycie rybnickiego lotniska, skąd mieliśmy uroczyście wystartować. Start przy dźwiękach muzyki, z lotniskowego hangaru. Nie powiem, dreszcze były.







Rodzina Reclików miała dwóch reprezentantów czyli mnie i mojego syna Piotra. Jak się później okazało, nasze wspólne zdjęcie na lotnisku przed startem było jedynym podczas tego biegu, bo zaraz po starcie pobiegł on takim tempem, że na mecie zameldował się sporo przede mną.

Ze Smaków Biegania był jeszcze Irek, ale praktycznie każda licząca się grupa biegowa z Rybnika i okolic miała swoich reprezentantów. Pozdrawiam biegaczy z Rybnika, Jejkowic, Wodzisławia Śląskiego, Radlina, Pszowa, Rydułtów, Gliwic, Czerwionki, a nawet reprezentantów z zagranicy 😉.

Warto napisać parę zdań o samej organizacji biegu. Podzieleni zostaliśmy na dwie grupy „szybkich” i „all inclusive”. Można było biec w jednej z tych grup, lub indywidualnie pomiędzy tymi grupami. Jak łatwo się domyślać, zdecydowana większość z nas wybrała grupę drugą, pod „ojcowskim” nadzorem Krystiana, Ryśka, Mariusza, Arka i Piotra. Byłem pod wrażeniem ich dobrego zorganizowania, dzięki któremu doprowadzili nas od startu do mety 👍. Sprawnie zadbali o porządek na trasie, potrafili zmotywować upadających na duchu i przykrócić indywidualne zapędy co niektórych biegaczy (mnie to nie dotyczyło, bo byłem wyjątkowo grzeczny 😉).

Warunki na trasie były bardzo trudne, z powodu upalnej pogody. Nic dodać, nic ująć, po prostu żarówa. Było to pewną niedogodnością, ale czy mogło zepsuć nam to bieg ? W żadnym razie. Przed nami do pokonania było 65 kilometrów i 45 rond, na trasie, która co roku jest inna.

Pierwsze kilometry upłynęły wyjątkowo spokojnie. Kto miał pocisnąć do przodu ten to zrobił, ale i tak pozostało kilkudziesięciu wypoczętych zawodników, którzy starali się podążać za tempem czołówki grupy. Kapitalną robotę robiły bufety na trasie, było ich sporo i każdy w nich pobyt, wlewał w nas dużą porcję nadziei na ukończenie biegu.














Na co bardziej atrakcyjniejszych rondach robiliśmy chwilę postoju na wspólne zdjęcia i złapanie oddechu. Ale zaraz po krótkiej przerwie, głos trąbek „ojców dyrektorów” przywoływał nas z powrotem na trasę 😅.






Pierwszą dłuższą chwilę postoju mieliśmy na punkcie, który zorganizował mój syn wspólnie z Marcinem i gronem znajomych w cudownym leśnym miejscu, którego właścicielem jest Górnośląski Hajmat - Rybnickie Stowarzyszenie Łucznicze . Było wszystko co potrzebne ultrasowi lub przyszłemu ultrasowi do dalszego biegu, a nawet .. więcej 😉.









Dochodziły do nas głosy, ile to już kilometrów jest przed nami grupa „szybkich”, ale dla nas nie miało to kompletnie żadnego znaczenia 😀. Po prostu są osoby, które lubią się ścigać, ale są i takie, dla których ronda są doskonałą okazją do biegowej zabawy. Ultramaraton 40 Rybnickich Rond stwarzał pole do popisu dla jednych i drugich.

Po dłuższym wypoczynku ruszyliśmy w kierunku rond zlokalizowanych bliżej centrum miasta, skwar lal się z nieba, stąd wykorzystywaliśmy każdą okazję, żeby się schodzić. Jedną z nich była fontanna zlokalizowana u stóp Bazyliki Św. Antoniego.









Powoli przemieszczaliśmy się w kierunku północnej części miasta, z wielką nadzieją, że pobiegamy sobie trochę w terenach leśnych, gdzie słońce nie ma pełnego dostępu.



Ale zanim wbiegliśmy do lasu, czekał nas wypasiony punkt odżywczo-chłodzący u Tomka, jednego z twórców tego wydarzenia. Tym razem w nim nie startował, ale dzielnie mobilnie towarzyszył nam na trasie i gościnnie nas powitał na swojej posesji w punkcie przygotowanym przez Rybnicką Grupę Biegową „Pędzimy Razem” .




Udało mi się nawet być mimowolnym świadkiem narady „ojców dyrektorów”, ale skoro nie usłyszałem tam swojego nazwiska, to mogłem bez obaw lecieć dalej 😉😅.



Stałym elementem ultramaratonu jest spotkanie z VIP-em, którego tożsamość pozostaje zagadką do dnia biegu. Tym razem okazał się nim wyjątkowo tajemniczy jegomość, Piłatrzi z Szarloty, który niespodziewanie pojawia się tu i tam, ale mimo usilnych, kilkuletnich starań z naszej strony, do dzisiaj nie wiemy, kto kryje się za maską 😱. Także teraz, zrobiliśmy sobie zdjęcia, ale zagadka pozostała nierozwiązana.



A nas czekał piękny, kilkukilometrowy odcinek w lesie, wśród zlokalizowanych tam stawów i rzek. Doczekałem się nawet pochwał ze strony Krystiana, że nie zbaczam z trasy i bezbłędnie poruszam się zgodnie z trackiem. Chyba zbytnio mnie to uspokoiło, bo przy kolejnej przeprawie przez rzeczkę, z bliżej mi nieznanych powodów, jako jedyny wpadłem po pas do brunatnej mazi 😱. Istnieją pewne przypuszczenia co do powodów tego wypadku 😉. Kaśka widząc jak niepewne są gałęzie, które robią za prowizoryczny mostek, poprosiła żebym przytrzymał ją za rękę podczas przekraczania mostku. Ale albo faktycznie gałęzie były niepewne, albo tak tą ręką machała, że straciłem równowagę i znalazłem się w rzeczce 😱😂.


W naiwności ducha liczyłem, że nikt nie zdąży uwiecznić mojego „wyczynu”, ale Krystian cały czas czuwał w gotowości i doskonale to udokumentował 😉😂.





Nie powiem, wywołałem salwy śmiechu swoją nieoczekiwaną kąpielą, ale przecież wszystko dobrze się skończyło, a zdrowy śmiech jeszcze nikomu nie zaszkodził 😂😂😂. I po solidnym wyśmianiu się, cała nasza duża grupa ruszyła dalej. 



A po leśnym pobieganiu zawitaliśmy do dzielnicy Kamień. A tam dwa ronda i dwa cudownie zaopatrzone miejsca postojowe. Bar „Stodoła” i siedziba Ochotniczej Straży Pożarnej. W tym drugim punkcie organizowanym przez strażaków wspólnie z grupą biegową „Pędzące Żółwie” było wszystko – od pyszności po kurtyny wodne. Bardzo Wam dziękuję za takie przyjęcie 👍👏.











A mnie przez chwilę, przez głowę przeszła myśl, czy aby nie wymienić brudnych od błotnej kąpieli butów i skarpet. Za kilkanaście kilometrów miałem przebiegać przez mój rodzinny Wawok i zlokalizowane tam rondo z kolarzami. Jednak muszę przyznać, że u mnie w domu, od kilku lat dba się o to, żebym ultrasem był nie tylko z racji przebiegniętych kilometrów, ale również z racji charakteru. Stąd po telefonie do domu oraz zadaniu mi dwóch pytań ze strony współmałżonki : po co mi suche buty skoro obecne wyschną, bo jest upał i skoro strażacy udostępniają kurtyny wodne, to powinienem wiedzieć co zrobić z brudnymi skarpetami - od razu miałem odpowiedzi na wszystkie pytania i … nowy zastrzyk energii do dalszego biegania 😂😂😂.

A nas czekało kolejne pokonanie leśnych ścieżek i ważna decyzja „ojców dyrektorów”. Skoro wielu z nas miało tendencję do indywidualnych hasań na czele stawki, Krystian przedstawił nam cztery dziewczyny, które odtąd miały dyktować tempo w grupie „all inclusive”. I byłem potem pozytywnie zaskoczony, że tak wszyscy bez wyjątku wykonywali to polecenie.

I tak powoli zbliżaliśmy się w kierunku centrum miasta, mijając po drodze kolejne ronda ...










... aż dotarliśmy do dzielnicy Orzepowice, a tam czekał na nas punkt bufetowy zorganizowany wspólnie przez grupę biegową „Banda z Południa” i strażaków z miejscowego OSP. I znowu pełne schłodzenie w takim nadmiarze wody, że aż pojawiła się tęcza. Nie będę szczegółowo wyliczał smakowitości, które na nas czekały. Napiszę krótko – palce lizać 😋. Ale też trzeba przyznać, że byliśmy już w taki stanie, że nawet woda smakowała wybornie 😉. I tak, ani się nie spodziewając, przekroczyliśmy dystans maratonu.




Żar lał się z nieba, a przed nami kolejne kilometry po bardzo trudnym, bo całkowicie odsłoniętym odcinkiem biegu. Same chodniki i asfaltowe pobocza, i my wypatrujący małej chmurki, która choćby na chwilę przysłoniłaby słońce 😅.

Fajnym przerywnikiem było spotkanie na małym punkcie bufetowym rodziny Irka, ale największym zaskoczeniem było to, że gdy cała grupa pobiegła w kierunku Mcdonalds’a, my z Irkiem polecieliśmy zgodnie z trackiem do jednego z mniejszych rond w naszym mieście i … widzieliśmy wielki odwrót pozostałych zawodników, którzy podążali w naszym kierunku 😉.




Co się odwlecze to nie uciecze. Po zaliczeniu dwóch rond dotarliśmy do Mcdonalds’a. No dobra, ktoś zaraz powie, że jakoś biegi długodystansowe i wysokokaloryczne jedzenie nie powinny iść w parze 😂. Ale odpowiedź jest prosta – więcej luzu 😀. Nasza wesoła i głośna grupa w jednej chwili opanowała to miejsce i najbliższe okolice, wzbudzając spore zainteresowanie obecnych tam gości. Coca-colę otrzymaliśmy w gratisie, ale wypadałoby dodatkowo czymś się wzmocnić. Podczas gdy inni zajadali się lodami i wszelkiej maści burgerami, ja poczęstowałem się … ugotowanym ziemniakiem, którego cały garnek wyczarowały skądś dziewczyny. No powiem Wam : ziemniaki i cola. Taki zestaw konsumowałem po raz pierwszy w życiu, ale smakował wyśmienicie 😋😂.


Oj jak ciężko było nam się podnieść i ruszyć w dalszą trasę. Trąbki, okrzyki, wyliczanki "ojców dyrektorów", a my, mimo tego, żółwim tempem wychodziliśmy z różnych zacienionych zakamarków i leniwie ruszyliśmy dalej 😅.

A dalej kolejna żarówka z góry i rozgrzane chodniki w pakiecie. Ronda zaczęły mi się już mieszać i jedynie w pamięci odnotowywałem fakt, że mijam kolejne. I nagle oaza, na tym bezmiarze asfaltu. Punkt bufetowy przygotowany przez grupę „Jejkowice Biegają”. Wielkie, wielkie dzięki 👏.





A my kontynuowaliśmy nasz bieg w kierunku Raciborza i kolejnych rond. Asfalt, asfalt, asfalt. Nawet sobie nie wyobrażacie z jakim uczuciem ulgi powitaliśmy krótki odcinek usytuowany wzdłuż lasu i szansę na odrobinę cienia. Podczas, gdy inni zrobili krótką przerwę, ja i Aro postanowiliśmy lekko potruchtać w dalszą trasę. Tylko czy aby we właściwym kierunku ? Z tego letargu wyrwały nas okrzyki i oklaski pozostałych biegaczy. Z dwóch dróg do wyboru skręciliśmy w tą niewłaściwą. Niby kilkaset metrów w plecy, ale za to jaka radość i satysfakcja pozostałych biegaczy, że Reclik wreszcie zaliczył zagubienie na trasie 😂. 


Tradycji zatem stało się zadość i mogliśmy kontynuować ultramaraton. Po kolejnych paruset metrach, w duchu dziękowałem, że jestem częścią większej grupy. Nigdy, ale to przenigdy bym nie wykombinował, że nagle ni z tego i owego, trasa biegu skręca w jakieś pole. Jednak organizator wiedział co robi, bo naszym oczom ukazało się kolejne rondo, a wraz z nim mobilny punkt bufetowy. Tym razem nie było wodnych kurtyn, ale były przemiłe dwie Kaśki i Agata i miałem takie schłodzenie głowy, że tylko pozazdrościć 😂.





Kolejne kilometry, rondo i … mega wypasiony punkt bufetowy przygotowany tym razem przez grupę biegową „Radlinioki w biegu” 👏. A ja, korzystając z okazji mogłem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z Sylwią – szefową grupy, która właśnie na URR zaliczała swój 50 maraton. Nie wypadało zatem życzyć nic innego, jak spotkania w zdrowiu i szczęściu na setnym maratonie 😀.

Są ronda duże, jest i … Rondo Radziejowskie. I to jest właśnie ten niesamowity koloryt rybnickich rond, które zadziwiają małą architekturą i pomysłami na wypełnienie wysepek 👏. Podczas, gdy inni raczyli się specjałami mijanego po drodze Pubu Paradise, ja wspólnie z Irkiem i Arkiem lekko oderwaliśmy się od zasadniczej grupy. Tym razem z Aro byliśmy mądrzejsi i towarzyszył nam Irek, który jak mało kto posiadł umiejętność czytania tracka. We trójkę dotarliśmy do Ronda Niedobczyce - Paryż, na którym już niedługo ma stanąć makieta Wieży Eiffla. A potem w oddali, naszym oczom ukazało się Rondo Północnoirlandzkie.



Przed nami pozostało już ostatnie rondo. Aż chciałoby się zacytować refren z przeboju Golec uOrkiestra „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie … Rondo Biegacza” 😀😉. Tak, nie mylicie się. Prezydent Miasta przychylając się do prośby wielu osób, które oszalały na punkcie biegania w naszym mieście postanowił, że to rondo poświęcone będzie bieganiu. Wierzę, że pomysł ten szybko doczeka się realizacji, bo jedną z osób które ukończyły tegoroczny rondowy ultramaraton był Jego Zastępca.



Było ostatnie rondo, był i ostatni mobilny bufet. Przed nami i ostatnie dwa kilometry, a zarazem przypomnienie przez Organizatorów żelaznej zasady „zaczynaliśmy jako grupa i kończymy jako grupa”👍. Stąd wyznaczyliśmy sobie parking wielopoziomowy, tuż przy Rynku jako miejsce zbiórki grupy „All inclusive”. Minęło przeszło dziesięć godzin od momentu, gdy z lotniska wyruszyliśmy na biegową, rondową wycieczkę. Dziesięć godzin spędzonych w niesamowitym skwarze, z ludźmi takimi jak ja, zakręconymi na punkcie biegania. Wśród wielu rozmów, litrów wylanego potu i wypitych napojów zawiązały się nowe znajomości i umocniły stare przyjaźnie. Nic więc dziwnego, że cierpliwie czekaliśmy, aż cała nasza grupa dotrze na miejsce, a dla ostatnich uczestników utworzyliśmy specjalny szpaler.

A potem już całą grupą, z paniami na czele, wśród trąbek, okrzyków i ogólnego hałasu wbiegliśmy na rundę honorową wokół Rynku. Ogródki na Rynku pełne gości i nagle banda spoconych, ubrudzonych biegaczy (tzn. tylko ja) i zadowolonych z siebie zawodników wbiega na Rynek. No dobra, muszę to napisać – ogromnie się wzruszyłem. Rondowy medal zawisł na mojej szyi, ale najważniejsze było to, że mogłem wymienić niezliczoną ilość uścisków i podziękowań z podobnymi do mnie wariatami. Nieważne było, że niektórzy skończyli ten bieg po siedmiu godzinach (ich strata), a inni po dziesięciu, ważne że mogliśmy teraz wspólnie celebrować ten sukces, wspominając co barwniejsze zdarzenia z trasy.






Wśród wielu zrobionych wówczas zdjęć, były i takie, o których ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć – nieudane lub zaparowane (prawda Elu ?), ale moim zdaniem znajdzie się tutaj inne wytłumaczenie. To ten blask chwały, który od nas bił po zakończeniu biegu był tak duży, że po prostu, nawet najlepszy smartfon nie mógł się przebić 😂😉. Ale Iwonka Wrożyna udowodniła, że jednak da się ten "blask chwały"😉 jakoś przezwyciężyć. No ale Ona to zrobiła swoim superprofesjonalnym sprzętem, uodpornionym na zjawiska paranormalne i korzystała ze swojego ogromnego doświadczenia w zakresie fotografowania 👍😉👏.



Żarty żartami, ale podsumowanie musi być na poważnie. 

Taki bieg to ogromne wyzwanie logistyczne, stąd CPJ Team - ogromne podziękowania za całą organizację. W tym upale, z tak dużą liczbą  uczestników, wywiązaliście się perfekcyjnie z tego zadania 👏👏👏.  

Obsługa mobilnych i stacjonarnych bufetów - dziękuję za wszystko. Za uśmiech, za każdy podany napój i przekąskę, za kurtyny wodne. Skwar dokuczał nie tylko nam biegaczom, Wam także dawał się we znaki, a Wy z cierpliwością i wyrozumiałością służyliście nam pomocą najlepiej jak tylko potrafiliście 👏👏👏.

„Ojcowie dyrektorzy” naszej grupy czyli niemożliwie zgodny i hałaśliwy team w składzie Piotrek, Mariusz, Krystian, Rysiek i Arek (jeśli kogoś pominąłem – przepraszam). Byliście głośni, jeśli tego wymagała sytuacja i cisi, jeśli chcieliśmy spokoju. Byliście zdecydowani, jeśli zaczynaliśmy brykać i potulni, gdy potrzebowaliśmy zrozumienia. Zarażaliście nas swoją energią i dodawaliście nam sił w chwilach zwątpienia. Ogromne podziękowania za przeprowadzenie naszej grupy w jednym kawałku z lotniska do rynku 👏👏👏.

Wszyscy współuczestnicy tego biegu. Bardzo Wam dziękuję, za przebyte wspólnie kilometry, za żarty, za pełne humoru rozmowy, za te wszystkie zdarzenia, które były naszym wspólnym udziałem. Gratuluję zarówno tym, którzy po raz pierwszy zmierzyli się z takim dystansem, jak i starym biegowym wyjadaczom. Zupełnie nieważne, że niektórzy nie zaliczyli całych 65 kilometrów. Liczy się pokonany każdy, chociażby najmniejszy fragment, podczas którego byliśmy razem 👏👏👏.

Czy wystartuję w przyszłym roku ? Szczerze, to nie wiem. Jakoś tak, ciągle zastanawiam się nad objęciem funkcji, którą wymyślił Rysiek – "koordynator i kontroler bufetów" 😂. Jest ich na trasie bardzo dużo, spisały się w tym roku fenomenalnie, ale jak to mówią „Strzeżonego Pan Bóg strzeże” i wcale by nie zaszkodziło, żeby przy następnej edycji był ktoś taki, który przed biegaczami wszystkiego by dopilnował i skosztował wszystkich serwowanych tam produktów 😉😂.

W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Iwony Wrożyny, Ireneusza i Celiny Zimnych, Krystiana Stawarczyka, Magdaleny Przybyły, Katarzyny Koplin, Eli Liszki, Katarzyny Basisty oraz Dariusza Krause.

Komentarze

  1. KuYaViAn Coyote06 czerwca, 2022 18:36

    Pięknie napisane, wspaniała akcja i przygoda. Gratulacje dla całej ekipy organizatorów i bierzących udział w wydarzeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mariusz, powiem Ci, że Ty jak mało kto nadajesz się do startu w takim biegu 👍👏

      Usuń
  2. Świetnie napisane, widać rękę mistrza. Normalnie poczułem się jakbym biegł jeszcze raz. Bardzo skrupulatnie przedstawiona opowieść U40RR VI.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie napisane 👏👏👏

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie💚 ale jak to się stało, że nie mamy wspólnego selfie 😁 następnym razem .. a co do błota to poślę foto na priv. Było mega

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zielone serduszko, dzięki Darku. Tego wspólnego selfie nie mamy, bo coś trzeba zostawić na kolejne ronda 😉😅. Serdecznie pozdrawiam Radlinioków i oczywiście dziękuję za wypasiony bufet 😋👏

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H CHARYTATYWNIE DLA KAZIA

  Ultra Błatnia 24 h miała swój mały jubileusz. Była to dziesiąta edycja i mój dziewiąty w niej udział. I zawsze, gdy potem piszę relację zauważam pewien fenomen, ale i paradoks. Ci sami organizatorzy (Madziu, Mati i Grzesiu – wybaczcie 😉, to nie jest przytyk), prawie ta sama trasa, w większości ci sami wariaci, którzy dwa razy do roku spotykają się przy słynnej wiacie w Jaworzu, nawet bufet tak samo doskonały 😋. A ja pisząc swoje wrażenia ze startu mam ten sam dylemat. Nie o czym tu znowu pisać, ale co wyrzucić, żeby relację zrobić krótszą, żeby nawet najwięksi fani mojego „talentu” wytrwali do końca opowiadania 😀. Nie inaczej było i tym razem. Mój przyjazd był w pewien sposób symboliczny. Koniec grudnia operacja łąkotki. Miesiąc później pierwszy asfaltowy start na „Dzikim Ultra”, tydzień później treningowe pohasanie z orgami po trasie biegu „Leśny Lament” (zawody 26 kwietnia) i wreszcie to co tygrysy (a może lwy😉) lubią najbardziej, kolejny tydzień i pierwsze górskie bieg...

ULTRA ZADEK - Dziki Orła Cień czyli 70 km na … kijkach

  Trzecia edycja Ultra ZADEK i mój trzeci w niej udział. O moich poprzednich startach w Key-Key napisałem już tysiące słów i pewnie teraz mógłbym napisać ponownie sążnistą relację. Ale całkiem niedawno przysłuchując się pewnej ważnej dla mnie dyskusji, ważnych dla mnie osób usłyszałem, że kluczowe jest … usystematyzowanie przekazu, cokolwiek to znaczy 😉. A dla Reclika znaczy to tyle, że z perspektywy trzech kolejnych startów można tę moją relację trochę … uporządkować, co nie znaczy, że stanie się przez to … krótsza 😀. Zdjęcie ze strony biegu  Stąd moi Drodzy Czytelnicy, cała prawda o ZADKU w … 15 punktach. Kolejność nie ma znaczenia, a może i … ma 😉. 1.     WYŻYWIENIE czyli zaczynamy od sprawy najważniejszej. Na te zawody nie trzeba brać niczego do jedzenia i mówi Wam to ... Reclik. Nie potrafię ogarnąć do końca proporcji między zadkowym bieganiem a zadkowymi bufetami 🤔😉. A w zasadzie co na ZADKU czemu służy 😂. Idealne rozmieszczenie bufetów co 10 kilometr...

10. Jubileuszowy BIEG O ZŁOTĄ SZYSZKĘ

  Wstyd mi to przyznać, ale co roku na „Bieg o Złotą Szyszkę” wybierałem się jak sójka za morze. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, abym pojawił się na starcie tego biegu, którego start zlokalizowany był w Bystrej - urokliwej miejscowości w Beskidzie Śląskim. Wreszcie postanowione, na dziesiątej, jubileuszowej edycji nie może mnie zabraknąć 😀. Gdy wyjeżdżałem rano z Rybnika, termometr wskazywał tylko cztery stopnie na plus, ale ostre słońce i błękitne niebo zwiastowały piękną pogodę. Gdy GPS pokazywał niecały kilometr do biura zawodów, zaparkowane gęsto samochody były najlepszym dowodem na to, że poruszam się we właściwym kierunku 😀.  Swoje pierwsze kroki skierowałem przed Hotel Magnus Resort. Byłem w Bystrej pierwszy raz w życiu, ale dokładnie trzydzieści lat temu, w tym miejscu, kręcony był finał teleturnieju organizowanego przez TVP Katowice „Matka i Córka”, w którym wystąpiły ... moja teściowa i moja żona. Ciekawe, czy ktoś pamięta jeszcze ten teleturniej ? Stąd przed...