Przejdź do głównej zawartości

Ultra Fajna Ryba

 

To był taki mój autorski pomysł na podsumowanie urodzinowego miesiąca. Wybrałem sobie kameralny ultramaraton czyli taki jak lubię, z dystansem dokładnie 52 kilometry, dostałem numer 52 i tylko nie potrafiłem dopilnować miejsca – 52 (zająłem dużo wyższe) 😉. Ale po kolei.

W moim wyszukiwaniu małych, klimatycznych biegów trafiłem tym razem do województwa łódzkiego na Ultra Fajną Rybę rozgrywaną na dystansach 52 i 22 kilometry. Przyznam, że nazwa mnie trochę zaintrygowała i ociupinkę poszperałem w czeluściach internetu. I tak poczytałem o dwóch wioskach : Góry Mokre i Góry Suche położonych w gminie Przedbórz. A Fajna Ryba, to nic innego jak najwyższe naturalne wzniesienie województwa łódzkiego (347 m), u stóp której leży pierwsza z tych wiosek.



Jeszcze na kilka dni przed biegiem nawiązałem kontakt z organizatorami. Widać było, że wkładają sporo serca i energii, aby w tym biegu wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ale jednocześnie z humorem potrafią przedstawić wszystko to co czeka na biegaczy na trasie, na której przyjdzie nam rywalizować.

Na zawody wybrałem się wspólnie z Ewą i Darkiem. Dla mnie to normalka, ale widać było, że bardzo wczesna pora wyjazdu z Rybnika, nie wywołała szerokiego uśmiechu na ich twarzach 😉. Sama podróż minęła nam bez większych niespodzianek, nie licząc kolejki do rutynowej, drogowej kontroli trzeźwości dosyć blisko miejsca startu. Na szczęście wszystko przebiegło dosyć sprawnie i na godzinę przed startem zameldowaliśmy się w bazie zawodów zlokalizowanej w szkole podstawowej w Górach Mokrych.

Na zegarkach godzina ósma, a już było dosyć gorąco. Każdy szukał kawałka zacieniowanego miejsca. Coś się niestety podziało z wgranym przeze mnie trackiem, więc dla spokoju zaopatrzyłem się z papierową wersją mapy biegu przygotowanej przez organizatorów 😉. Nie ukrywam, byłem trochę spięty, bo wyjątkowo chciałem zrobić dystans, na którym miało rozgrywać się ultra czyli 52 kilometry i ani kilometra więcej 😀.


Na odprawie technicznej usłyszeliśmy, że łatwo nie będzie, bo są i ostre górki, sporo gałęzi, a i powalone drzewa też się znajdą. Jednak to co najbardziej może nam dokuczać to upał, który jest przewidywany w porze biegu. I tu te ostatnie słowa okazały się prorocze. To był ukrop, żar lejący się z nieba, patelnia nazwijcie jak chcecie. Mój zegarek po biegu pokazał mi, że średnia temperatura podczas całego biegu wynosiła 37 0C 😮.







Na starcie dosyć szybko zgubiłem Ewę i Darka, bo ich także dopadły problemy z zegarkami 😉. Oboje ukończyli dystans 22 kilometry i potem cierpliwie czekali, aż pojawię się na mecie.

Obydwa dystanse wystartowały wspólnie, stąd początkowe dwa kilometry, po w miarę równej, żwirowej nawierzchni, trochę porozdzielały biegowe towarzystwo, ale zaraz potem podejście pod Kozłową. Niby tylko 337 m, ale jakoś tak nie wiedzieć czemu, przed oczyma stanął mi słynny Żor z Biegu Janosika 😱😉.




Pierwsze 10 kilometrów, było dosyć fajne. Sporo lasów, trochę urokliwych miejsc, nawet jakieś błotko się znalazło. Ani się człowiek nie spostrzegł, jak napis na trasie informował mnie, że za dwa kilometry pierwszy bufet z biovitalem i innymi cudami 😉😂. Jednak żeby tam dotrzeć, czekała nas ścieżka, gdzie słońce świeciło nam centralnie w twarz. I powiem, że te dwa kilometry dały mi bardziej po tyłku niż poprzednie osiem 😰.





Nic więc dziwnego, że z ulgą przyjąłem konkretne zroszenie mnie przez obsługę punktu, i tak lekko chociaż wychłodzony, mogłem wylosować sobie napój. Na szczęście padło na pepsi, bo co do pozostałych wyborów, to dyplomatycznie odpowiem, że na tym etapie biegu nie były mi one potrzebne.😉😂


Organizatorzy przestrzegali nas,  że w okolicach czternastego kilometra musimy być czujni, bo możemy się zgubić. Czekało nas przedarcie się przez przepiękną wrzosową łąkę. Ale kto by się tam gubił ? No tym razem nie ja, gdyż byłem solidnie skoncentrowany na właściwym przebiegnięciu trasy.



I muszę tutaj zrobić małe wtrącenie dotyczące oznakowania. Napiszę tak – organizatorzy wykonali mega robotę 👏👏👏. Może i wyjątkowo tym razem uważałem, żeby zrobić te 52 kilometry. Ale pierwszy raz spotkałem się na ultra z tak gęstym oznakowaniem trasy wstążkami. Praktycznie przez całą trasę miałem w zasięgu wzroku nie tylko najbliższą wstążkę, ale dwie-trzy kolejne wstążki. A gdy do tego dodamy dodatkowe strzałki na trasie i tabliczki ostrzegające przy przebieganiu przez jezdnię, to po prostu kompletnie wytrącona została moja naturalna zdolność do gubienia się i robienia dodatkowych kilometrów 😂.



Ostatnie kilka kilometrów przed drugim bufetem usytuowanym przy mecie biegu na 22 kilometry, to już walka z upałem. Sporo odkrytej trasy, pofałdowany teren i znikąd nawet najdrobniejszej szansy na powiew wiatru czy kawałek cienia.



Nic więc dziwnego, że z olbrzymią ulgą powitałem znajomy budynek szkoły i usytuowany przed nim bufet. Wiedziałem, że muszę ograniczyć się tylko do uzupełnienia płynów i małego przekąszenia czegoś. A potem powinienem ruszyć dalej, bo jeśli usiądę na dłużej, to już nie ruszę. Część biegaczy, która ukończyła krótszy dystans, patrzyła na mnie jak na wariata, że chcę lecieć dalej. A na ich spoconych, czerwonych od wysiłku twarzach, malowała się ulga, że to już koniec. A ja zdążyłem się tylko przywitać z miłą panią ratownik, która czuwała nad naszym zdrowiem, powiedzieć, że ze mną wszystko ok i ruszyłem dalej, na drugą, inną od poprzedniej, bo trzydziestokilometrową pętlę.

I znowu pierwszy odcinek przebiegał asfaltem. Poczułem się na nim strasznie nieswojo. Oznaczenie dalej było perfekcyjne, ale daleko przede mną i daleko za mną, nie widziałem jakiegokolwiek biegacza 😱. Dopiero skręt w kierunku Gór Suchych wyrwał mnie trochę z tego letargu. Upał był niemiłosierny, poza nielicznymi zacieniowanymi miejscami i dłuższym odcinkiem ze stertą gałęzi, dominował piasek i otwarte tereny.






Nie mogąc z nikim pogadać na trasie, chcąc nie chcąc, uciąłem sobie miłą pogaduszkę z kaczuszkami 😉.

I tak powoli zbliżałem się do trzeciego i ostatniego oficjalnego punktu na trasie, zlokalizowanego na 35 kilometrze. Ten punkt jakoś najbardziej utkwił mi w pamięci. Było „sto lat” dla mnie, bo obsługa skojarzyła mnie z tym moim numerem, było solidne polanie mojej głowy (co sprawiło mi niesamowitą ulgę), drobny poczęstunek i mogłem ruszyć dalej.


I tu znowu małe wtrącenie. Ogromne brawa dla Organizatorów, że widząc ten żar lejący się z nieba, bardzo szybko uruchomili dodatkowe punkty z wodą i izotonikami, obsługiwane przez wolontariuszy i strażaków 👏👏👏. Bardzo, bardzo doceniam i dziękuję za ten gest. To były dla mnie i pozostałych ultrasów kolejne miejsca, gdzie mogliśmy napić się wody, schłodzić głowy i uzupełnić płyny.


A ja, nie licząc jednego spotkanego na krótko biegacza, starałem się zająć czymś głowę, aby odrzucić myśli krążące wokół słońca i upału i pokonać ostatnie kilkanaście kilometrów🥵 .

No nie powiem, początek był nawet obiecujący. Dosyć długo szukałem przeznaczenia dla dziwnego, wysokiego i opuszczonego obiektu spotkanego na trasie. Jeśli, ktoś z czytających tę relację, napisze mi, co się w nim mieści/mieściło będę wdzięczny.

Edit. Odezwał się do mnie jeden z czytelników bloga z informacją, że nie mamy do czynienia z opuszczonym budynkiem, ale z aktywnym nadajnikiem RTV (Andrzej - dziękuję).


Później nie było mi już tak różowo. Napotkałem kierunkowskaz „Boża Wola” i mimochodem przypomniało mi się, jak tydzień temu w ulewnym deszczu biegłem „Breńskie Kierpce” i prosiłem o odrobinę słońca. No to teraz dostałem go w hurtowych ilościach 😉😱😂.

Na mojej biegowej ścieżce spotkałem też w oddali wielką lipę (tak mi się przynajmniej wydawało). I znowu coś z tyłu głowy kusiło mnie słowami z fraszki Jana Kochanowskiego Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie! Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie". Jednak po dobiegnięciu na miejsce lipa okazała się ... dębem, a ja wiedziałem, że jak ulegnę i sobie odpocznę, to mogę mieć kłopoty, aby ruszyć dalej.

Na szczęście zaraz potem czekało mnie wbiegnięcie w las i odrobina cienia. A gdy zobaczyłem kolejny podbieg, a zaraz po nim bardzo stromy zbieg, poczułem się trochę jak w górach i tak jakoś nagle poczułem jak wstępują we mnie dodatkowe siły. Ostatni odcinek biegu, to znowu odkryty teren, ale ja wiedząc, że do mety jest już tylko około dwóch kilometrów, jakoś tak radośnie potruchtałem w znajomym kierunku szkoły i zarazem mety 😅.




A tam już Darek z Ewą urządzili mi radosne przywitanie. Ogromnie byłem im wdzięczny, że poczekali na mnie trzy godziny, po zakończonym przez nich biegu na 22 kilometry. A po wbiegnięciu na metę, w ich doborowym towarzystwie mogłem odpocząć kilka minut.

Bieg nazywał się Ultra Fajna Ryba, ja pochodzę z Rybnika, więc nie mogłem sobie odmówić podarowania rybnickiej maskotki jednemu z Organizatorów, z prośbą o przekazanie jej Dorocie, która obiecała mi przy zapisach, że stanie na głowie, żeby otrzymał numer 52 i słowa dotrzymała 👍. A przy tej okazji jeszcze raz przesyłam ogromne, ogromne podziękowania dla wszystkich tych, którzy przyczynili się do organizacji tego biegu 👏👏👏. Przygotowaliście dla nas wymagającą trasę, doskonale oznakowaną i potrafiliście szybko zorganizować dodatkowe bufety, widząc w jakim upale przychodzi nam rywalizować.

Na zakończenie oczywiście znaleźliśmy czas na zrobienie sobie tradycyjnego wspólnego zdjęcia na ściance.


A mnie praktycznie niewiele zabrakło, żeby zdobyć „rybiego” wielkiego szlema. 52 urodziny, 52 numer, 52 kilometry. I tylko miejsce trochę inne, jakoś tak zdecydowanie za wysokie 😉👍.

Mimo, że wybraliśmy różne dystanse i nie dane mi było biec razem z Ewą i Darkiem, to ogromnie im gratuluję 👏👏👏. To, że dystans był dwukrotnie krótszy nie oznacza, że słońce dwa razie mniej grzało lub napotkane na trasie górki były dwa razy niższe. Fajnie powalczyliście, spiekliście się na słoneczku, a co najważniejsze bez kontuzji i z uśmiechem dotarliście do mety 👏👏👏.





W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Ewy i Dariusza Czyrnków oraz zdjęcia zamieszczone na stronie Ultra Fajna Ryba.


Komentarze

  1. Dzięki za towarzystwo i jak zawsze świetnie spędzony czas. Ten obiekt, to podobno to wieża telewizyjna,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo Wam dziękuję, że tak chętnie godzicie się na wspólne biegowe wyjazdy 👏👏👏

      Usuń
  2. Witam, "opuszczony budynek" to jak najbardziej aktywny nadajnik RTV - https://pl.m.wikipedia.org/wiki/SLR_Dobromierz , pozdrawiam Andrzej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Andrzej, bardzo Ci dziękuję. Korzystając z Twojego linku, wzbogaciłem swoje wiadomości 👍 i wprowadziłem drobną aktualizację do mojej relacji

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że