A jeszcze tydzień temu zdobyłem „uprawnienia”
rybaka na Ultra Fajna Ryba, a tydzień później zamarzył mi się zawód … rolnika 😉.
Podczas, gdy wielu znajomych
świetnie bawiło się na Półmaratonie Tyskim (serdecznie Was pozdrawiam 👏), ja w swoim
stylu, wybrałem dla siebie także połówkę, tyle że na kameralnym Biegu Rolnika
rozgrywanym w malowniczej wiosce Boniowice w gminie Zbrosławice. A więc tylko
50 kilometrów od Tychów czy Rybnika.
Lubię atmosferę takich zawodów, gdzie
każdy ma czas żeby zamienić z tobą kilka słów, gdzie nigdzie nikomu się nie
śpieszy i nikt nikogo nie pogania w biurze zawodów, bo po prostu nie ma tam
dużych kolejek.
Nie przykładam jakoś wagi do tego co znajdę w pakiecie startowym, ale tutaj muszę przyznać, że było na bogato, m.in. kubek, czapeczka, ale to co mnie zaskoczyło, to że znalazłem tam … pomidory. No ale nazwa biegu zobowiązuje 😀👍.
Oprócz półmaratonu, zawodnicy startowali także na dystansie 10 km i to zarówno biegowo, jak i nordic walking. Stąd zauważyłem kilku sędziów z tej drugiej kategorii, którzy mieli za zadanie nadzorować prawidłowy przebieg rywalizacji.
Jak przed każdymi zawodami
wysłuchaliśmy krótkiej odprawy technicznej. Dla mnie najważniejsze było to, aby
nie pomylić oznakowania. Połówka miała szarfy i strzałki w kolorze żółtym, a
krótsze dystanse w czerwonym. A ja, jak na złość wystartowałem w … czerwonej
koszulce, i teraz w myślach powtarzałem „nie patrz na czerwony kolor” 😉😂.
A potem energetyczna instruktorka poprowadziła dla nas rozgrzewkę. Już ją chciałem tradycyjnie odpuścić, bo przecież ja najlepiej rozgrzewam się już podczas biegu 😉, ale w ostatnim tygodniu poznałem sympatyczną parę fizjoterapeutów, którzy na każdym kroku wbijali mi do głowy, jak ważne jest rozciąganie, stąd dałem się ponieść chwili i dzielnie wykonywałem ćwiczenia.
Połówka miała wystartować jako pierwsza, punktualnie o 11.00. Mieliśmy kilkuminutowy poślizg, ale jakoś nie zauważyłem, żeby ktoś z tego powodu darł szaty, łącznie ze mną. Czas poświęciliśmy na życzenie sobie wzajemnie powodzenia i przybijania piątek 👍.
Ostatni rzut okiem na niebo.
Pogoda była wymarzona do biegania. Trochę chmurek, lekki wietrzyk, temperatura
w okolicach dwudziestu stopni. Co za różnica do żaru z nieba, który spotkał mnie
tydzień wcześniej na Ultra Fajnej Rybie.
I wystartowaliśmy. Początkowo po
asfalcie, co trochę mnie zaskoczyło, bo nie przepadam za taką nawierzchnią. Ale
już paru minutach wpadliśmy w polne ścieżki. Było dokładnie tak jak człowiek
wyobrażał sobie pracę rolnika. Duże połacie pól uprawnych, z dominującą
kukurydzą, która znalazła się na awersie medalu. Pofałdowane piaszczyste lub
kamieniste ścieżki, piękny drewniany kościółek, mniej lub bardziej oddalone od
siebie domostwa, których mieszkańcy gorąco nas dopingowali, słowem sielskie i
anielskie warunki do lajtowego biegania, a tylko takie preferuję 😅.
Mimo, że nie było jakiegoś specjalnego upału, organizatorzy zapewnili nam dosyć gęsto rozmieszczone bufety. Ja ograniczałem się do małych łyków wody i polewania swojej głowy, bo ona bez względu na temperaturę otoczenia, zawsze jest gorąca 😅😉. Ale oczywiście, nigdy nie zapominałem podziękować, obsługującym bufety wolontariuszom, za ich pracę 👏.
To co zawsze sprawia mi największy problem, czyli zagubienia się na trasie, tutaj nie wystąpiło. Była ona bardzo dobrze oznakowana, intuicyjnie poprowadzona, a dodatkowo fantastyczną pracę wykonali strażacy i policjanci, którzy dbali o nasze bezpieczeństwo – słowem nic tylko biegać. I może bym rozwinął jakieś ponadnormatywne prędkości, ale już drugi raz na zawodach zostałem wylegitymowany i pouczony o dostosowaniu prędkości do warunków na drodze 😉😂. I z życiówki nici. Ale za to dystans się zgadzał, zegarek na mecie wskazał mi 21,200 km. Reclik co się z Tobą dzieje, jeszcze z dwa biegi i będziesz służył jako wzorzec dystansu, niczym wzorzec metra z Serves 😉😂.
Żarty, żartami, ale ten bieg miał dla mnie niecodzienny scenariusz. Od samego startu zauważyłem zawodnika wiekowo zbliżonego do mnie, w koszulce Biegu Rzeźnika. Biegł równym tempem i jakoś stanowił dla mnie pewien punkt odniesienia od początku do końca trasy. Ja tradycyjnie traciłem czas na zdjęcia czy krótkie rozmowy na punktach, ale zawsze tę charakterystyczną zieloną koszulkę miałem w zasięgu wzroku. Możecie nie uwierzyć, ale przez cały bieg nie zamieniliśmy ani jednego słowa, mimo że całe fragmenty trasy pokonywaliśmy praktycznie krok w krok. Dopiero na kilometr przed metą, na rowerze podjechał do nas sędzia nordic walking i zakomunikował nam, że mój towarzysz biegnie na dziewiątej, a ja na dziesiątej pozycji. Jakoś dodało nam to sporo sił, wspólnie minęliśmy jeszcze jednego zawodnika, a potem wpadliśmy na metę. I dopiero wtedy była okazja, żeby zamienić ze sobą kilka słów, i tym sposobem poznałem Darka z Gliwic.
I to co lubię w takich kameralnych biegach. Po wbiegnięciu na metę zamieniłem kilka słów ze spikerem, a potem przyjąłem gratulacje od jednego z organizatorów.
No i oczywiście, skoro pomidory były w pakiecie startowym, to w pobiegowym posiłku królowała pyszna zupa pomidorowa 😋. A ja poznałem nową Panią od pomidorowej (Beata czuj się zagrożona 😉). A jak mądrze mówiła, „skoro za pokonanie 10 kilometrów zawodnicy otrzymali talerz zupy, to tym co skończyli półmaraton należą się dwa talerze” 👏😂. Jak ja cenię sobie takie osoby 👏👍. Moje komplementy też trafiły na podatny grunt, bo tych talerzy to zjadłem w sumie … cztery 😋😂.
Kolejne fajne zawody. Z ogromnym zaangażowaniem organizatorów, po fajnej trasie, z wielką pracą wykonaną przez wolontariuszy i służby mundurowe, z dopingiem okolicznych mieszkańców. Wszystkim Wam ogromnie dziękuję i do zobaczenia 👍👏.
Gratulacje Jacku 👏💪
OdpowiedzUsuń