Są biegi, gdzie już sama nazwa wskazuje, czego możemy spodziewać się na trasie 😅😱. Podobnie było i w tym przypadku. Wystarczyło jedno słowo „LAMENT” i od razu wszyscy wiedzą z czym mamy do czynienia.
Czy jednak było nad czym lamentować, a może było wręcz przeciwnie ? Na wszelki wypadek
zajrzałem do słownika antonimów (wyrazy przeciwstawne) i znalazłem takie oto
wyrażenia : śmiech, chichot, rżenie, wesele 😉.
Zapraszam zatem do relacji i
samodzielnego wyrobienia sobie zdania na temat tego biegu.
Na bieg wybrałem się z Kasią, z
którą wystartowałem już w kilku zawodach. Znamy się dobrze, lubimy dużo gadać,
biegamy zbliżonym tempem, z tym że Kasia ciut szybszym 😅. Zatem zadania zostały
dosyć sprawnie podzielone i to już od samego wyjazdu z Gliwic. Na przykład ja miałem
kierować, a Ona zwracać baczną uwagę na wszelkie drobne niedogodności na drodze, np. …
radary 😉. Każdy z nas z tych zadań wywiązał się bez zarzutu. Ja dodatkowo, żeby
wprowadzić Kasię w nastrój biegu starałem się podczas jazdy, trochę …
polamentować 😉. I robiłem to tak autentycznie, że sądząc po wyrazie twarzy,
dziewczyna naprawdę trochę się przestraszyła 😱.
Wjazd na miejsce zawodów mieliśmy w iście królewskim stylu. Zamiast w bramę parkingową, skręciliśmy w … bramę startową 😂. I
dopiero widząc miejsce startu z dmuchaną bramą i wymachiwania ratowników
medycznych zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak 😱😉.
Już na miejscu przywitał nas duży napis SABAT. A ja na wszelki wypadek, gdyby jednak Kasia zapomniała o mnie po starcie, na szybko załatwiłem sobie inną partnerkę na bieg 😉.
Żarty żartami, ale idąc w kierunku biura zawodów naszła mnie fajna refleksja. Blisko pięciuset startujących, ale tylko ja pobiegnę z dziewczyną, która w tym dniu obchodzi swoje urodziny. Kasiu jeszcze raz wszystkiego najlepszego 👏🌹🌻. A tych, którzy chcieliby koniecznie wiedzieć, która to rocznica, to odpowiem po … biegowemu 😉. Liczba zawiera się pomiędzy półmaratonem a maratonem. I wszystko jasne 😉. I oczywiście dodam, że o małym prezencie z tej okazji nie zapomniałem.
Wejście do biura zawodów miałem więcej niż mocne. Kolejka zawodników, trzeba się wylegitymować, ale to nie dla mnie. Na mnie czekał pakiet … spod lady 😂. Tak to jest, gdy w biurze zawodów pracują Beata i Ania. To była niemożliwa niespodzianka. Dziewczyny zakochane w świętokrzyskiem, zaliczyły tam chyba wszystkie możliwe trasy, o każdej porze dnia i roku. A ja przy okazji zrobiłem tam z nimi na różnych biegach przeszło 200 kilometrów, nie licząc tych kilometrów, w których biegliśmy … w zagubieniu 😉😂😅. Super Was było spotkać przed startem i powspominać stare dzieje.
Na chwilę zgubiłem z oczu Kasię, a Ona już robiła przymiarki pod trofea dla zwycięzców 😉. Wspólne zdjęcie na ściance i ….
spotkanie kolejnych biegowych znajomych. Pełne zaskoczenie, moja krajanka Iwonka z Rybnickiej Gruby Biegowej. Pełna obaw przed startem, ale od razu Ją uspokoiłem, że ta nazwa to taki żarcik, a w rzeczywistości jest spokojnie 😂. Zresztą co to taki bieg dla dziewczyny, która robi maraton na plaży. Tylko tutaj zamiast piasku są liście i trochę większych kamieni 😉. No i jest trochę pod górkę, ale za to z górki też 😅. Chyba podziałało, bo kilka godzin później widziałem jak żwawo zmierzała do mety 👍. I jeszcze Agata z dużą grupą swoich znajomych 👏. Jaki ten biegowy świat jest mały.
My tu gadu gadu. A moment startu szybko się zbliżał. Pochłonięci długą i żywa dyskusją z Kasią czy brać kijki 😉😂 (ostatecznie nie wzięliśmy), nie zauważyliśmy, że spiker wzywał wszystkich do startu, po … zrobieniu obowiązkowej kontroli wyposażenia. Podczas gdy wszyscy szli w kierunku startu, my pod prąd zmierzaliśmy na punkt kontrolny 😉. Pani jak zobaczyła mój wypchany plecak z apteczką i całym potrzebnym sprzętem (zainteresowani wiedzą o co chodzi) to już niczego więcej nie kontrolowała i o nic mnie nie pytała 😂.
Start, trochę asfaltu pod górkę i przywitanie się ze Świętokrzyskim Parkiem Narodowym.
Piękna jesienna aura, przebijające się słoneczko i … masz babo placek 😱. Tyle wspólnych ustaleń z Kasią, a jednak jedno ustalić zapomnieliśmy. Kasia dopiero na drugim kilometrze uświadomiła mnie, że Ona przyszła … biegać 😱. Żadne moje tłumaczenia, że muszę robić zdjęcia, że przecież czytelnicy czekają na relację, na nic się nie zdały. Wiecie jaką otrzymałem odpowiedź ? Tu jest prawie jak … na Głębokich Dołach. A skoro stamtąd masz mnóstwo zdjęć, to sobie któreś wybierzesz i wstawisz 😂. Już widzę jak Iwonka i Adam (organizatorzy Biegu po Głębokich Dołach) pokładają się ze śmiechu 😂. I te hasło reklamowe na wiosenną edycję : „Zapraszamy na Głębokie Doły, doznasz wrażeń, jak na świętokrzyskim Lamencie” 😂😉😅. Jednak stanąłem na wysokości zadania i narażając własne płuca i serce zrobiłem trochę zdjęć z pierwszej części trasy. A Wy oceńcie czy są tu krajobrazy porównywalne do Głębokich Dołów.
Ale trochę musieliśmy przyhamować, z korzyścią dla mnie, bo czekało na nas podejście pod Święty Krzyż. Uczęszczany szlak, stąd poza biegaczami, można było spotkać wielu turystów. Część spoglądała na nas jak na wariatów 😉, ale część gorąco nas dopingowała 👏.
Na Świętym Krzyżu byłem kolejny już raz, ale zawsze, miejsce to robi na mnie duże wrażenie.
Spojrzałem na zegarek – 20 kilometrów w 2 godziny i 5 minut. To już nie jest na moje stare lata 😉😅. Na szczęście był tam też usytuowany jedyny bufet na trasie, więc siłą rzeczy głównodowodząca solenizantka zarządziła krótką przerwę na posiłek. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że bulion/rosół to ja mogę jeść codziennie, a ta przepyszna zupa tam na nas czekała😋👏. I jak tu lecieć dalej, no jak ? 😉 A do tego jeszcze megazabawni wolontariusze zachęcali do żelowego deserku na bazie ... podeszwy z biegowego buta 😉😂.
Kasia się skusiła na te słodkości i potem była zmuszona troszkę zwolnić, aby je przeżuć 😂, a ja zyskałem cenny czas na zdjęcia. Niestety, zaraz ze szczytu czekał nas ostry asfaltowy zbieg i tu znowu zmuszony byłem zdecydowanie przyśpieszyć 😅.
Asfalt szybko się skończył, jeszcze tylko małe osiedle zabytkowych chałup, i już czekał na nas znowu zaczarowany świat parku narodowego i Puszczy Jodłowej. Jak świat bajek i czarów, to liczyłem na małe prezenty, ale poza turystą, który zrobił nam zdjęcie na Przełęczy Świętego Mikołaja nikt z workiem prezentów na nas nie czekał, ale niestety do 6 grudnia troszkę czasu jeszcze jest.
Kasia wykorzystywała każdy odcinek, żeby trzymać tempo, stąd jakoś do Łysicy nie miałem co liczyć na taryfę ulgową. Co prawda starałem się Jej wmówić, że właśnie mijamy ową Łysicę i trzeba zrobić zdjęcie, ale szybko się połapała, że coś jest nie tak 😉😅.
Dopiero duża liczba napotkanych turystów i ich nagromadzenie na szczycie, było jasnym sygnałem, że przed nami właściwa Łysica.
Do mety zostały już raptem może z cztery kilometry, gdy utraciłem kontakt z Kasią, która ostrym gołoborzem pobiegła w dół, a ja znalazłem się w środku dużej grupy turystów. I nim wydostałem się z sąsiedztwa zwartych wycieczek i piesków prowadzonych na długich smyczach przez swych właścicieli, byłem kilkaset metrów za Kasią. A tu nie ma zmiłuj 😅. Ostatecznie na mecie do Kasi straciłem minutkę, ale już to wystarczyło, żeby Beata z Anią zasypały Ją pytaniami, czy nie zgubiłem się na trasie 😂. Nawet spiker zaczął mnie przywoływać 😉.
Na szczęście, swoim wesołym sprintem przed metą, szybko rozwiałem wszelkie wątpliwości 😅😉.
Na mojej szyi zawisł cenny medal, a w ręce zeroprocentowy izotonik sponsora biegu, słowem Ania z Beatą w pełni zasłużyły na miano wolo-proffesional 👏
Medal medalem, ale to pyszna i gorąca pomidorowa na mecie 😋 była chyba najlepszą nagrodą za mój wysiłek. Z nowymi siłami, mogliśmy wyruszyć z Kasią w drogę powrotną.
A Wy sami oceńcie czy to był złowieszczy Lament czy może radosne święto biegania z dyskretnym chichotem czarownicy w tle ? 😉😅
W relacji wykorzystałem własne zdjęcia, a także zdjęcia autorstwa Katarzyny Koplin i Anny Zochniak.
Komentarze
Prześlij komentarz