Przejdź do głównej zawartości

Szalony krynicko-piwniczański weekend czyli jak zostałem Pingwinem, Kumakiem i Mikołajem w jednym 😅

Można powiedzieć, że nie taki był plan, ale jak to mówią, życie pisze różne scenariusze. Początek grudnia miałem zarezerwowany na pierwszą edycję Krynickich Biegów Górskich w ramach Tour de Zbój. Z czterech dystansów do wyboru : 11,6 km, 21,5 km, 32,5 km i 53,8 km wahałem się między tymi dwoma ostatnimi.

Niestety, jak zaczęło się to ostatnimi czasy zdarzać, biegi zostały odwołane. Przyczyna prozaiczna – zbyt mała liczba zapisanych zawodników. Oczywiście, dla osób które przygotowywały się pod te zawody i nastawione były na wygrywanie, rywalizację, walkę o urwanie sekund czy minut z życiówek jest to na pewno powód do smutku czy żalu. Ale oprócz takiej grupy zawodników są też koneserzy biegania, do których niewątpliwie się zaliczam. A takie osoby w opisanej sytuacji, przy zarezerwowanym urlopie i noclegu robią tylko jedno – jadą. Zresztą dla mojego gończego Codiego, nie mówiąc już o Żonie, odwołane zawody, to zbyt … błahy powód, żeby rezygnować z wyjazdu 😉.

Chwała Sławkowi Konopce – organizatorowi biegu, że pozostawił na stronie Tour de Zbój tracki z poszczególnych tras 👏. Zatem bogaty o doświadczenia z moich biegowych wycieczek, tracki pobrane ze strony i … niezastąpione białe karteczki 😉😅, postanowiłem chwycić byka za rogi i samotnie przebiec się dwoma najkrótszymi trasami.

Dlaczego najkrótszymi ? Znacie moją legendarną orientację w terenie, stąd nie chciałem kusić losu i zapewniać niepotrzebnej pracy służbom poszukiwawczym 😱😉. Dodatkowo żywię głęboką wiarę, że doczekamy się lepszych czasów i Sławek powróci kiedyś do pomysłu z organizacją tego biegu, a wtedy w większym gronie, a jednocześnie z mniejszymi szansami na zagubienie się wyruszę na którąś z dłuższych tras 👍.

PIĄTEK 2 GRUDNIA. PINGWIN KRYNICKI 21,5 km (w moim wykonaniu … 24,2 km 😅).

Na pewno zastanawiacie się dlaczego pingwin ? Ja też się nad tym głowiłem, ale zagadka okazała się dziecinnie prosta i w dalszej części tekstu znajdziecie rozwiązanie.

Startując samotnie, jednej sprawy nie przestrzegałem – godzin startu. Jestem rannym ptaszkiem, więc swoje biegi zaczynałem o godzinie 8.00, po uprzednim kilometrowym dobiegnięciu z kwatery do miejsca przewidzianego startu czyli środka krynickiego deptaka.

Piątek nie zapowiadał się zbyt ciekawie, mrozik, wietrzyk, ale przede wszystkim widoczna mgła w wyższych partiach lasów i gór. Żona pożegnała mnie hasłem : „To nie są zawody, więc przebiegnij co masz przebiec i się nigdzie nie trać”😂, Cody na swoim posłaniu spojrzał na mnie tylko jednym okiem i dalej położył się spać. 

Deptak o tak wczesnej porze był zupełnie pusty. A pomyśleć, że w przypadku zawodów tętniłby życiem. Stąd zamiast tłumów kibiców żegnały mnie samotne rzeźby Kaczyńskiego (Bogusława), Nikifora czy Mickiewicza. Z jednej strony dostojne Pijalnie i Łazienki Zdrojowe, a z drugiej piękne krynickie wille. 




Czas start. Początek przebiega asfaltem, ale było cały czas pod górkę. Mijam senne miasteczko i pierwszych … kibiców 😉🐑. Zaraz potem zaczyna się podbieg na Krzyżową. To znaczy myślę, że Krzyżową, bo im bardziej pod górkę, tym mgła jest coraz większa. Dla pewności biegnę pod samym wyciągiem, którego ławeczki w dolnych partiach wyładowane są … śniegiem. Potem nie widzę już nawet tych ławeczek. Jest bardzo ślisko. Wreszcie we mgle majaczą się zarysy górnej stacji kolejki. Jestem na Krzyżowej. I tu jakby cud. Zaczyna się las, a w nim zdecydowanie poprawia się widoczność. Biała karteczka 😉 przypomina mi, że teraz moi kolejnym celem jest przełęcz Krzyżowa. 




Śniegu coraz więcej, mrozik i wietrzyk uderzają mi w twarz, ale drzewa wyglądają bajecznie. Melduję się na przełęczy, przez którą przebiegają także dwie krynickie trasy spacerowe : Kiepury i Nikifora.


Ale ja już myślę o kolejnym celu : Słotwiny. I w tym zamyśleniu, nie do końca właściwie odczytuję tabliczkę z komunikatem : widzę równoległy odcinek z dwoma trasami – tylko dla rowerów i tylko dla piechurów. Ja przez pomyłkę wybieram tę pierwszą 😱. Biegnę jakąś drewnianą, zaśnieżoną kładką, gps zaczyna wariować, więc podejmuję próbę przebicia się na właściwą trasę. Próba udana, ale okupiona zamoczeniem buta powyżej kostki w jakieś błotnej mazi 😅. 

Przede mną powinien być ogromny kompleks narciarski Słotwiny, ale ja z powodu mgły niewiele widzę. Masakra 😱. Czeka mnie podbieg w górę. W normalnej sytuacji, człowiek by się uśmiechnął i leciał zgodnie ze wstążkami. Ale ja miałem przed sobą tylko jedną, wielką białą plamę śniegu, totalną mgłę, pracujące armatki śnieżne (w następnym dniu miał się rozpocząć sezon narciarski) jeżdżący ratrak, widoczny dlatego, że był głośny i oświetlony. Zegarek kompletnie zwariował, zaś śniegu było albo wcale, albo po kolana, w zależności od tego ile nawiały go armatki śnieżne. Mozolnie pokonując kolejne metry, zastanawiałem się, gdzie jest ta słynna wieża i ten słynny spacer w koronach drzew, który miał być kolejnym etapem biegu. Wieżę o wysokości prawie 50 metrów, zauważyłem, gdy byłem … 20 metrów przed nią. Zero ludzi. Wiem, że w przypadku oficjalnego biegu, nasze bieganie na wieży byłoby stuprocentowo przez Sławka załatwione, ale teraz, to ja mogłem jedynie obiec cały obiekt i ruszyć dalej w kierunku Jaworzyny Krynickiej. Wybiegając z okolic wieży pozdrowiłem … pingwina, który jest symbolem całego kompleksu. 







Zegarek się uspokoił, co nie znaczy, że uspokoiły się moje nogi. Oj, jak gorącą wspominałem pomysłodawców trasy – przede mną był blisko 4-kilometrowy podbieg na Jaworzynę Krynicką. Napiszę krótko – 100 % lodu. Buty się ślizgały, więc trudno mówić o jakimś biegu, a raczej o bezpiecznym truchtaniu. Na szczęście jeden, jedyny raz na trasie … spotkałem szlajfkę (wstążkę) 😉. 



Wreszcie po tej nierównej walce z lodem dotarłem do schroniska pod Jaworzyną Krynicką. 



Żadne sentymenty czy ciepłe herbatki, organizator nie przewidywał tu żadnych przerw 😉, więc ja chcąc nie chcąc, także potruchtałem w kierunku szczytu. Zimno, śnieżnie i mgliście. Nic więc dziwnego, że na Jaworzynie Krynickiej spotkałem tylko samotnego pracownika, którego dla pewności zapytałem o kierunek na Diabelski Kamień. 



   

Nie wiem dokładnie czy tam miał przebiegać bieg, ale było to na tyle blisko, że podbiegłem do tego pomnika przyrody.



Potem powrót na właściwą trasę, niby wszystko gra, czekał mnie zbieg do Czarnego Potoku. Niestety tu spotkała mnie największa przykra niespodzianka. W dwójnasób wróciły wszystkie złe koszmary z podejścia pod wieżę. Potężna mgła, huk i śnieżne kurtyny wytworzone przez pracujące armatki śnieżne i zegarek co chwilę pokazujący coś innego 😱. Zamiast lecieć w dół, ja poruszałem się wzdłuż zbocza, zapadając się często po kolana i szukając właściwej trasy. Wreszcie sięgnąłem po białą karteczkę i przeczytałem z notatki, że trasa przebiega pod wyciągiem. Plułem sobie w brodę, że nie napisałem nic więcej, bo wyciągów tu było kilka, a co niektóre to się nawet prawie krzyżowały. Wybrałem w końcu jeden z nich i ślizgając się po zamrożonym sitowiu pomknąłem w dół. Na dole zegarek złapał trasę, a ja obok parku linowego, pobiegłem sobie spokojnie asfaltem  i już myślami widziałem się na mecie. Ja może i się widziałem, ale pomysłodawcy trasy już zdecydowanie nie. 





Ostre przecięcie drogi i kolejna wspinaczka pod górę. Może nie była to jakaś znacząca górka, ale nogi odczuwały już trud biegania. Na szczęście nie trwało to zbyt długo i mogłem łagodnym zbiegiem pognać w kierunku deptaka. Minąłem jeszcze teren prywatnego muzeum przyrodniczego, potem zobaczyłem w oddali piękny drewniany kościół (cerkwię) i mogłem wbiec na krynickie drogi. 




I jest meta. Szeroki deptak, bez bramy, kibiców i medalu. Ale dla mnie nie ma to znaczenia. Można powiedzieć pierwsze miejsce „ołpen”, ale przede wszystkim radość, że w jednym kawałku pokonałem trasę Pingwina Krynickiego i ... nikt nie musiał mnie szukać 😉. A te trzy kilometry więcej, no cóż, ten typ tak ma 😅.




A na kwaterze, tylko szybki prysznic i … kilkukilometrowy spacer z żoną i Codim trasą Nikifora. I tym sposobem ponownie zawitałem od innej strony na Górę Krzyżową i wreszcie, już przy mniejszej mgle mogłem podziwiać krzyż, od którego wzięła nazwę ta góra. 




Zaś wieczorem przenieśliśmy się do roku … 1937. Z okazji 85-lecia kolejki na Górę Parkową za pomocą filmów i barwnych dekoracji zawitaliśmy do lat trzydziestych i Parku Świateł. A ja doczekałem się godnego tronu za mój samotny bieg 😉.   










SOBOTA 3 GRUDNIA. KUMAK GÓRSKI  11,6 km (w moim wykonaniu … 12,8 km 😅).

Po pełnym wrażeń dniu, w sobotę ponownie melduję się na znajomym krynickim deptaku. Lekko rozgrzany po kilometrowym dobiegnięciu, wpadam na pusty plac w okolice fontanny, to właśnie dzisiaj miały startować Krynickie Biegi Górskie. Oczyma wyobraźni widzę tłum zawodników, pokrzykiwania kibiców czy biegającego i wydającego ostatnie komunikaty Sławka 😉. Ale czas wracać na ziemię. 


Wysłuchuję parę cennych rad od światowego bywalca Bogusława Kaczyńskiego i od miejsca startu podążam w kierunku Hotelu Prezydent. 


Organizatorzy nie byliby sobą, gdyby nawet na najkrótszym dystansie nie przewidzieli wspinaczki 😅. Wszak to biegi górskie. I taka wspinaczka na Górę Parkową już od samego początku na mnie czekała. 


 

Wspinanie po utwardzonych parkowych alejkach, ale za to z mnóstwem atrakcji. Już na samym początku Łabędzi Staw z ogromną ilością ptactwa wszelakiego. I to chyba tresowanego, bo gdy przebiegałem w tym miejscu, kaczki i łabędzie stadem wzdłuż brzegu zaczęły płynąć w moim kierunku 😀. 



Zaraz potem Czarny Staw, maleńki stawek, który jest siedliskiem płazów znajdujących się pod ścisłą ochroną gatunkową : żaba trawna, ropucha szara, traszka górska i … kumak górski (stąd chyba nazwa tego dystansu). 



Chwila oddechu i cały czas pod górę. I kolejny przystanek na trasie Sanktuarium Matki Boskiej z 1864 roku. 


Jeszcze jakaś altana i już widać punkt widokowy na Górze Parkowej. Mgły praktycznie nie ma i mrozik jakby słabszy. Ale Góra Parkowa o tej porze jest cicha i pusta. Ani śladu wczorajszej wieczornej zabawy. Nawet gramofon nie wydaje z siebie żadnego dźwięku 😉. 






Szeroką drogą zbiegam z góry i chwila, czy mnie wzrok nie myli … Źródełko Miłości 😀. Bieg na pewno nie skręcałby w tym miejscu ... no ale nie ja. Sporo czasu, aby zmieścić się w limicie, więc idę zobaczyć co to za cudo. Fajne urokliwe miejsce z wodą do picia w rdzawym kolorze. Nie powiem, łyknąłem sporo i będę czekał co z tego wyniknie 😉. Jedno trzeba przyznać, że gdy wokół wszystko przymrożone, roślinność przy źródełku zachowała soczysty, zielony kolor. 





Wracam na trasę i przede mną podbieg na najwyższy szczyt podczas tego biegu … Szalone. Nikt nie mógł wymyśleć lepszej nazwy charakteryzującej moje bieganie 😂. Przymrożona trasa, przymrożone drzewa i moje samotne bieganie. Coś pięknego. Track bez zarzutu. Nic tylko poddać się nastrojowi i latać do woli 😅. 




Szlak niebieski się kończy, a ja wbiegam na trasę wielofunkcyjną ze ścieżkami dla biegaczy narciarskich i kolarzy górskich. Łagodny zbieg, gdzie bezpiecznie można rozwinąć spore prędkości. Ale chwila przerwy musi być, bo na trasie naturalne źródła wody leczniczej wybijające wprost z ziemi i to zupełnie bezpłatnie 😀. No chyba tak zupełnie bezpłatnie może nie, bo swoje kilometry trzeba przebiec, aby się tu dostać 😉😅. 







Kolejne lajtowe bieganie i aż przystanąłem i zerknąłem na białą karteczkę. Miał być Ogród Żywiołów, a jest wielki rozkopany plac. 



Ale jak to mówią „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco” 😉. I te San Francisco już jest. Bo w dalszej części trasy spotykam duży, pięknie zagospodarowany plac naukowy z punktem widokowym i mnóstwem ciekawych obiektów. Wśród tych odwiedzanych przyrządów mój track zwariował 😱😂. Ja zaś pogubiłem się w tym gąszczu alejek. Ale nic to. Wydostałem się z tego swoistego labiryntu, Garmin złapał ślad i mogłem radosny wbiec na metę na deptaku.I znowu pierwsze miejsce „ołpen” 😉.  










I znowu krótka przerwa na prysznic, a potem piesza wycieczka z Żoną i Codim na wieżę widokową w kompleksie „Słotwiny”. Ma Sławek rękę do pogody 👍. W piątek totalna mgła, a w sobotę w dniu planowanych zawodów piękne słońce. Widok na wieżę z dolnej stacji – żyleta. Do tego mnóstwo narciarzy, bo właśnie rozpoczął się sezon. Gdybym miał dzień wcześniej takie warunki to na pewno nie brodziłbym w śniegu szukając … wieży. 





Trasa spacerowa jak z opowieści Narnii. Drzewa przybrane płatkami śniegu tworzyły piękne śnieżne obrazy. Przy okazji spotkaliśmy innych biegaczy w Janosikowych czapeczkach, którzy też zarezerwowali kwatery w terminie biegu, a z powodu jego odwołania wybrali się na spacer. 







No i wieża z bliska robiła ogromne wrażenie. 



Plan był taki, żeby zrobić z Mariolą spacer koronami drzew. Niestety zabronione jest spacerowanie tam z psami i u wejścia czekają na nich specjalnie przygotowane domki, w których są zamykane na czas wycieczki. Ale gdy zobaczyłem ten wzrok Codiego, proszący żeby go tam nie zamykać i obiecujący wspólny bieg w następnym dniu, to … uległem. Żona weszła na wieżę, a ja spacerowałem z gończym w okolicach obiektu.





NIEDZIELA 4 GRUDNIA. VIII BIEG MIKOŁAJÓW 10 KM.

W zasadzie to na tych dwóch biegach zamierzałem zakończyć moje rekreacyjne bieganie, ale wchodząc na stronę Tour de Zbój zauważyłem zaproszenie na VIII Bieg Mikołajów organizowany przez Stowarzyszenie na Rzecz Osób Przewlekle Chorych i Dzieci Niepełnosprawnych NASZ DOM w sąsiedniej Piwnicznej-Zdroju. Jak mnie znacie, to takiemu zaproszeniu nie mogłem odmówić.

W samo południe, gdy w moim rodzinnym Rybniku startował Bieg Barbórkowy na 10 kilometrów, ja wspólnie z Codim zameldowałem się na miejscu startu, aby ruszyć na 10 kilometrów po Piwnicznej i sąsiednim słowackim Mniszkiem nad Popradem. 



Było barwnie, radośnie, wręcz czuło się jakieś takie ciepło na duszy. Uwielbiam takie biegi, gdzie nie liczy się czas czy miejsce, ale chęć pomagania innym, a gdy towarzyszy temu jeszcze piękna słoneczna pogoda, to czegóż chcieć więcej ? Wśród ogólnej wesołości strzeliłem sobie fotkę z Mikołajem. A Cody ten stary wazeliniarz dał mu się zaraz przekupić paroma pogłaskaniami 😉😄. 



Rozejrzałem się wśród innych startujących i dostrzegłem, że mamy konkurencję, bo także z pieskiem wystartowało sympatyczne małżeństwo z Nowego Sącza. 

Wśród ogólnych życzeń „powodzenia” ustawiliśmy się na miejscu startu. Ja z Codym na samym końcu, bo przecież to miało być takie rekreacyjne potruchtanie. Do pasa założyłem smarfon licząc na wiele fotek z trasy. Nie przewidziałem tylko jednego. Mój Cody miał zupełnie inny plan na ten bieg 😱.

Napiszę krótko, tylko po pierwszym kilometrze miałem możliwość rzucenia okiem na zegarek. Pokazał mi tempo 4:30/km, a mój gończy tylko się wtedy rozgrzewał 😱. Potem już miałem zielono przed oczami. Zdjęć z trasy nie zdążyłem zrobić, bo w jednej ręce trzymałem psa, a w drugiej … mój zwisający coraz niżej język. Podobno byłem na Słowacji, podobno biegłem przez piękny most, podobno mijałem sporo służb porządkowych (wielkie dzięki za Waszą pracę 👏), wszystko to podobno, bo mój gończy niczym strzała gnał za czołówką do mety, a ja razem z nim. Najlepsze jest to, że on się wcale na mecie nie zatrzymał, bo dalej przez furtkę biegł w kierunku szkoły do stoiska z pysznym bigosem, niestety ja nie wyrobiłem w furtkę, ale w zamkniętą bramę 😉. Po wszystkim spojrzałem na zegarek i niedowierzaniem sprawdziłem wynik na punkcie pomiarowym. Nigdy w relacjach nie piszę o miejscu i czasie, ale napiszę krótko – życiówka. Swoją drogą nie wiedziałem, że facet po 50-tce może tak szybko biegać. Z drugiej strony, gdyby to był atestowany bieg to zostałbym zdyskwalifikowany za doping w postaci Codiego 😂. 




A potem stół z obfitościami, słodkościami i pysznym bigosem. Wszystko palce lizać. Co prawda mam postanowienie, że w Adwent nie jem słodyczy, ale nie obejmuje to sytuacji, gdy ktoś inny mnie nimi częstuje, to wtedy ... nie odmawiam. A tutaj cukierków, ciasteczek i ciastek było w bród 😉😋. 

Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić zakupów na stoisku z pracami podopiecznych stowarzyszenia. Produkty tak przepiękne, że powiem szczerze, iż miałem spory dylemat co wybrać. 

Dziękuję Członkom i Sympatykom Stowarzyszenia NASZ DOM za zorganizowanie tak wspaniałej imprezy 👏👏👏. To było naprawdę wzruszające wydarzenie 💖💖💖.

PODSUMOWANIE

To był udany i trochę szalony krynicko-piwniczański weekend. Sławek masz nosa do tras i ja naprawdę wierzę, że powrócisz kiedyś do idei zorganizowania Krynickich Biegów Górskich 👍. Trasy są przepiękne, pogoda też zawsze do biegania jest, zatem poczekam jakiś czas. A jak nic się nie ruszy w tym temacie, to zaatakuję samotnie najdłuższe dwa dystanse i potem … obciążę Cię kosztami akcji poszukiwawczej 😉😱😂.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że