Myśli Adriany przeze mnie (bez
cenzury) spisane i w relację ubrane …
„To był jeden z tych szalonych
pomysłów Reclika. Wykorzystując mój nagły przypływ pozytywnej energii parę
miesięcy temu (Jarku serdecznie pozdrawiam) namówił mnie do startu w
24-godzinnym biegu z hasłem - jak nie teraz to już chyba nigdy. A ja będąc chyba
w jakimś zaćmieniu (co zakochanie robi z człowiekiem 💖😉) grzecznie i bezkrytycznie
wyraziłam zgodę.
Potem nastąpił okres wspólnego
truchtania (bo trudno to nazwać jakimiś systematycznymi treningami), gdzie poza
pokonanymi kilometrami dodatkowo wysłuchiwałam paplaniny Jacka i jeszcze przy
okazji pilnowałam, żebyśmy biegali po założonej trasie. Nie wiem co z tego
wszystkiego było bardziej uciążliwe, ale przyrzekłam sobie – Ada dasz radę. Musiałam jednak w duchu przyznać, że moja wrodzona cierpliwość, wyrozumiałość i tolerancyjność
wystawiona została na ciężką próbę. Cel został jasno określony, a ja nie jestem
osobą, która tak łatwo rezygnuje.
Oczywiście nie byłabym sobą,
gdybym nie wykorzystała sytuacji i nie wbiła Jackowi małej szpileczki do tego
nadmuchanego balonika przygotowań i oczekiwań. Namówiłam go do wspólnego zakupu
koszulek z kwiatowym motywem, nawiązującym do nazwy biegu, ale świadomie
wybrałam jego „ulubiony” kolor. Już widzę serdeczny śmiech Ewy, gdy zobaczy
Jacia w tej kreacji 😂.
Pomyliłby się ktoś sromotnie,
kto przewidywałby, że nasze ostatnie dni przed biegiem, upłynęły na ustalaniu
taktyki, diety, specjalnych ćwiczeń czy tym podobnych zagadnień. Ostatnie dni
upłynęły na ustalaniu liczby i rodzajów wyżywienia i odzieży, które zabierzemy
ze sobą na to wydarzenie. W efekcie powstała lista godna zimowej wyprawy na K2,
a nie biegu rozgrywanego na pętli w piękny czerwcowy dzień 😋😂😱. Oczywiście już po biegu okazało się, że nie wykorzystaliśmy nawet czwartej części zgromadzonych zasobów 😂, ale jestem dziwnie spokojna, bo znając Reclika, do końca tygodnia powinno już wszystkiego nie być 😉😋😂.
I wreszcie, cytując „Samych
Swoich” – „Nadejszła wielkopomna chwila”. Zameldowaliśmy się w urokliwym miasteczku,
w Lisowicach, gdzie punktualnie o godzinie 18.00 miał rozpocząć się bieg.
Ale dość tych żartów. Minuty
dzielące nas od godziny startu upływały bardzo szybko i mimo iż wyraźnie i
głośno deklarowałam , że przyjechałam się tylko dobrze bawić, to jakieś ruchy w
okolicach żołądka się pojawiły. I nie uwierzycie, ale w tym momencie w duchu
miałam nadzieję, że Jacek w roli „pakermana” (nigdy nie nauczę się już chyba,
że poprawnie nazywa się to pacemaker 😉) ma jakiś pomysł lub taktykę na ten bieg.
I ruszyliśmy. Nieśpiesznie
pokonaliśmy pierwszą, zapoznawczą pętlę. Jak bardzo cieszyłam się, że start
nastąpił tak późno. Dzięki temu uniknęliśmy czerwcowego skwaru lejącego się z
nieba. Jestem troszeczkę nocnym markiem i liczyłam, że w nocy uda mi się
pokonać na tyle dużo kilometrów, że nie będę musiała zbytnio się forsować za dnia, gdy
słońce pokaże swoją moc.
Często się mówi, że to co było
w Vegas zostaje w Vegas. No ja tam nie mam czego ukrywać. Czy były kryzysy ? A
jakże. Czy bolało mnie parę miejsc ? A jakże. Czy miałam dość tego biegu ? A
jakże. Czy Reclik kilka razy mnie wkurzył ? A jakże. I takich pytań i takich
odpowiedzi „a jakże” można mnożyć bez końca.
Powoli zaczął zapadać zmrok,
ale i tak powietrze było jeszcze dosyć nagrzane po słonecznym dniu. Jednak
zaraz po starcie to co mi najbardziej dokuczało to zimny wiatr. Nie wiem jak
Jacek podzielił sobie w myślach ten bieg. Ja zastanawiałam się jak upłynie mi
pierwsze sześć godzin, które miały zakończyć się o północy. Początek jak to
początek. Dużo optymizmu, startowej adrenaliny i pełno zawodników wokół.
Wszystko to powoli pchało mnie do przodu. O tym, że mogę zasnąć raczej się nie
martwiłam, bo Reclik gadał tak dużo, tak szybko i tak głośno, że wygonił z
zakamarków mojej głowy jakikolwiek marzenia o śnie 😉😂😱. Trasa biegu stanowiła pętla
o długości 1,350 km, którą w skrócie można podzielić na dwie części. Krótszy
odcinek prowadził lekko pod górkę, ale potem aż do samej mety biegło się z
delikatnym spadkiem. Nie byłabym sobą, gdyby w tym momencie nie włączyło się
moje negatywne myślenie, bo już zaczęłam zamartwiać się, jak to będzie za dnia,
bo cały teren był praktycznie nieosłonięty.
Minęła północ, trasę rozświetlały uliczne lampy, u Jacka nie zauważyłam jakichkolwiek odznak zmęczenia zarówno bieganiem, ale co gorsza i … gadaniem 😂😱😅.
Jakoś tak w okolicach wpół
do trzeciej nad ranem mój biegowy zegarek wskazywał mi na 50 kilometr czyli
półmetek zakładanego dystansu. Nie ma co ukrywać, nadszedł pierwszy kryzys.
Niemiłosiernie chciało mi się spać i co gorsza zrobiło się bardzo zimno 😓.
Zaraz potem pojawił się … Jarek z bukietem kwiatów i gratulacjami z okazji przekroczenia półmetka oraz życzeniami mnóstwa sił i wytrwałości
potrzebnych do setki. Bardzo Mu podziękowałam, bo takie niespodzianki dają
olbrzymiego kopa 💕. Tylko tak się zastanawiałam, skąd u Niego taka szczegółowa
wiedza na temat tego biegu i skąd wiedział kiedy przekroczyłam ten półmetek ? I
niestety drogie kobietki. Muszę z żalem i zazdrością to napisać - męska
solidarność to coś zbyt trudnego, żeby to zrozumieć i ogarnąć 😉. A mnie do tego
momentu nawet do głowy nie przyszło, że Jacek i Jarek się znają 😂.
Taki przypływ energii, a tu
Jacek wysłał mnie na krótką drzemkę, jasno stwierdzając, że naszym wspólnym
celem jest moja pierwsza oficjalna setka. Zaliczony dystans mamy fajny, więc
krótka przerwa przyda mi się, aby nabrać sił przed wyzwaniami czekającego na
mnie słonecznego dnia. Reclik nie zdążył dokończyć tego zdania, a ja już spałam
jak zabita. Podczas gdy ja wpadłam w
objęcia Morfeusza, Jacek bez wytchnienia robił sobie dodatkowe pętelki 😅.
Jednak trzeba przyznać mu
rację. Krótki odpoczynek i pierwsze promienie dnia spowodowały, że wstąpiły we
mnie nowe siły. Poranek był … na tyle mroźny i rześki, że Ci którzy mieli
rękawiczki pośpiesznie je zakładali. Jacek miał dwie pary, więc siłą rzeczy
jedna trafiła do mnie, podobnie jak ogrzewacz na zmarznięte dłonie. Coraz
realniej zastanawiałam się, czy jest coś czego Jacek nie spakował 😉.
Bieg miał dwóch wielkich
faworytów : Piotra i Magdę, dobrych znajomych Jacka. Zgodnie z Jego
przewidywaniami zwyciężyli Oni w swoich
kategoriach open. Jednak ten bieg pokazał mi, jak fajne to osoby. Gadałam z
nimi nieskończoną ilość razy, pocieszały mnie i motywowały do pokonywania
kolejnych kilometrów. Słowem znalazłam w Nich oparcie, o którym nawet nie
myślałam biorąc pod uwagę ich umiejętności kilkukrotnie przewyższające moje.
Szczególnie chciałabym podziękować Magdzie, która kilkukrotnie zdublowała mnie
na trasie, a mimo to zawsze znalazła chwilę, żeby z biegu przejść w marsz i
zamienić ze mną kilka zdań 👏. No i oczywiście na pewno podziękowania dla Magdy ma
Jacek za … dokarmianie go słodyczami na trasie 👏😋. Jak on w tym upale mógł jeść czekoladowe
cukierki i potem jeszcze swobodnie biegać, tego chyba największy dietetyk nie
zrozumie 😂😉.
Niestety tak na dwadzieścia
kilometrów przed metą dopadł mnie kryzys dużo większy od tego porannego 😓. Żar
lał się dosłownie z nieba . Duże ilości wypijanej wody, krótkie przerwy po
każdej pętli czy nawet korzystanie z kijków jakoś nie pomagało. Czułam, że po
prostu umieram 😰. Jacek starał się na różne sposoby pobudzić mnie do
pokonania tych ostatnich kilometrów. Robił dosłownie wszystko co mógł. Teraz po czasie jestem mu za to wdzięczna, ale wtedy zgasiłam go hasłem „co
chłop może wiedzieć jak mi pomóc”. Były i telefony od znajomych, były i chwile
oddechu na trasie, ale dopiero jak sobie w duchu powiedziałam „dwoje dzieci
babo urodziłaś, to przecież parę ostatnich kilometrów cię nie złamie” sprawiło,
że mocniej ruszyłam na ostatnią pętlę. Jacek zauważając mój przypływ energii
zaczął kreślić scenariusz naszego wbiegnięcia na metę, informując mnie przy
okazji o specjalnym banerze, który dla mnie przygotował. Ja z kolei grzecznie
poinformowałam go, że te swoje mądrości może głosić, pod warunkiem
przebiegnięcia na … moją prawą stronę 😉. Nie uwierzycie, ale ten rygor jest
mojego autorstwa 😉, a Jacek go przyjął i grzecznie stosuje od początku naszej
wspólnej przygody z bieganiem.
I wreszcie wbiegliśmy razem na
metę. Powstał z tego specjalny filmik (do oglądnięcia na fb) nakręcony przez
naszego wspólnego znajomego (dziękuję). Ze wzruszenia odebrało mi mowę. Totalne
zmęczenie ustąpiło miejsca totalnej euforii. Mogłabym wyściskać wszystkich i
każdego z osobna.
100 kilometrów przekroczone
pierwszy raz w oficjalnym biegu. W tym momencie nie zamieniłabym tego uczucia na
żadne inne. Jacek zaraz po przekroczeniu mety serdecznie mi pogratulował i
dodał „Zrobiłaś to Pani Generał”. No dobra muszę obiektywnie stwierdzić, wkurza
mnie on nieraz niemiłosiernie, ale sprawdzony z niego przyjaciel i jeśli miałam
zrobić z kimś tę stówę, to tylko z nim.
Nic więcej nie napiszę, bo jak każdy chłop jest łasy na pochlebstwa i
jeszcze za bardzo obrośnie w piórka 😉.
Nie wiem jak potoczą się moje
biegowe losy. Ale wiem jedno, to wydarzenie na zawsze pozostanie w mojej
pamięci. Każdemu życzę takich emocji, tylu niespodzianek, takiej możliwości
sprawdzenie samej siebie i … takich przyjaciół, którzy wtedy towarzyszyli mi w
mojej walce.
W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Adriany Tomali i firmy ZmierzymyCzas.pl
Komentarze
Prześlij komentarz