Przejdź do głównej zawartości

SUPERMARATON GÓR STOŁOWYCH - 55 kilometrów

Biegam sporo, ale ciągle jednym z takich nieodkrytych miejsc na mojej biegowej mapie były Góry Stołowe. Stąd gdy pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie otrzymałem od Moniki propozycję wspólnego startu w Supermaratonie Gór Stołowych (SGS), to dwa razy się nie zastanawiałem. 

Muszę przyznać, że podziwiałem odwagę Tej Pani 😉. Poznaliśmy się na Ultramaratonie Leśna Doba, w okolicznościach, które mogłyby stanowić temat na oddzielną relację, nie przebiegliśmy wspólnie nawet jednego metra, a tu od razu propozycja z grubej rury - wspólny start w SGS.

Ten nasz wspólny start to w zasadzie można by określić mianem „dramatycznej komedii z domieszką horroru 😉😱😂”. Bo i był ustalony korespondencyjnie podział ról, który posypał się parę minut po starcie 😉, była „klątwa Reclika”, którą moja biegowa partnerka potraktowała jak przyjemny prysznic 😉, było pierwsze w mojej długoletniej historii biegowej ostrzeżenie od organizatora … za notoryczne gadanie na całej trasie 😉, był wreszcie prezent na mecie, który oceniony został jako lepszy od … gwiazdkowego 😉. I to tylko w wielkim skrócie.

Zapomniałbym wspomnieć, że było też … bieganie, bo metę osiągnęliśmy sporo przed limitem, wspólnie wbiegając bynajmniej nie na ostatnim miejscu, a dodatkowo dołożyliśmy roboty Organizatorom, bo dopiero szczegółowy pomiar wskazał, który z nas był lepszy o 0,1 sekundy 😅.

Kogo zainteresowały pierwsze zdania, tego zapraszam do szczegółowej relacji.

Na temat Supermaratonu Gór Stołowych miałem bardzo mglistą wiedzę. Z relacji znajomych wiedziałem, że 55-kilometrowa trasa jest bardzo wymagająca, że sporo osób nie mieści się w limitach na poszczególnych punktach, że biega się w przepięknych miejscach, zaś organizacja biegu jest na bardzo wysokim poziomie. Wszystkie te informacje znalazły swe potwierdzenie w rzeczywistości.

W biurze zawodów w Karłowie zameldowałem się w piątkowe popołudnie. Słońce prażyło aż miło, w miasteczku biegowym kończyły się ostatnie prace, a ja zastanawiałem się spoglądając na okoliczne krajobrazy, czy słońce na następny dzień mocno da nam się we znaki.




Moje towarzyszki biegowe Monika i Beata dojechały trochę później, podobno mocno naładowane energią (prawda Monika? 😉), w dobrych humorach i bojowych nastrojach.

Moja ostatnia wątpliwość przed zaśnięciem była taka, która z trzech zabranych przeze mnie koszulek jest najlżejsza i najbardziej odpowiednia na upał ? Stąd trochę zaskoczyła mnie poranna informacja od Moniki, żebym wyjrzał za okno, bo „wieje złem” 😱.

Rzeczywiście, pogoda diametralnie się zmieniła. Zrobiło się mgliście, zimno, wietrznie, a niewykluczone, że za chwilę mógł spaść deszcz. Nic więc dziwnego, że wielu podobnych do mnie zawodników, w momencie zaparkowania samochodów, szybko się przebierało w jakieś bluzy czy kurtki.

Jeszcze nie dotarłem do miejsca startu, a już na mej drodze wyrósł kierunkowskaz, który nie ułatwiał zadania. I jaki kierunek tu wybrać 😉? Patrząc w niebo miałem spore wątpliwości.


Na szczęście w miasteczku biegowym spotkałem krajanów ze Śląska – Sylwka i Piotrka, rozmowa w „ojczystej” gwarze i ... humor od razu wrócił na właściwe miejsce.

A chwilkę potem znalazły mnie Monika i Beata. To miał być nasz pierwszy wspólny start i wielki test na mazowiecko-śląską współpracę 😉. No nie powiem, od razu między nami „zaiskrzyło” 😂. Beata, która specjalizuje się w nordic walking na zawody wybrała się … bez kijków, za to z najcięższym plecaczkiem. Monika przypomniała całej trójce założenia regulaminu. Ja odpowiadałem za apteczkę i wyżywienie, Beata za pilnowanie limitów czasowych, a Monika za trasę. Z tym ostatnim miałem trochę wątpliwości, bo czytając relację z Jej ostatniego treningu i to, że zgubiła się niedaleko domu, jakoś dziwnie się poczułem 😉, ale nic z tego nie okazywałem. Była też mowa o tym, że zdjęcia robimy tylko w trakcie biegu oraz że zaczynamy wolno, a potem ... przyśpieszymy 😱.


Chyba jedyną osobą, która trzymała się zapisów regulaminu była Beata, która faktycznie po pokonaniu około pięciu kilometrów przyśpieszyła i biegła parę minut przed nami.




W takiej sytuacji to Monika dodatkowo przejęła odpowiedzialność za limity, a w zasadzie stwierdziła, że nas żadne limity nie obowiązują. No takie słowa to był miód na moje serce 😂.


Stąd praktycznie cały dystans pokonaliśmy w duecie. To był duet rozgadanych, wesołych, a zarazem bardzo szczerych ADHD-owców, którym nic na tej trudnej trasie nie było straszne 😅. Bawiliśmy się wyśmienicie, jak gdyby to był nasz kolejny wspólny bieg, a nie kompletny debiut.


Oczywiście, jak w każdej drużynie, już po paru kilometrach Monika jasno dała do zrozumienia, kto jest szefem tego zakręconego duetu. I muszę stanowczo przyznać, że słowa które wtedy wypowiedziała, wbiły mnie w powierzchnię ziemi tak skutecznie, że do końca biegu mozolnie się z tego wbicia wydobywałem na powierzchnię 😉😱.


Początek biegu nie należał do najłatwiejszych. Było bardzo błotniście, zaś bieganie po śliskich skałach obarczone było pewnym ryzykiem. Dodatkowo zaczął mżyć deszcz, który potem przerodził się na chwilę w konkretną ulewę. Już tam zbierałem się w myślach, aby wspomnieć Monice o „klątwie Reclika” 😱, gdy Ona uprzedziła mnie zdaniem „patrz jaka fajna pogoda do biegania, dobrze że nie świeci słońce” 😂. Aż ugryzłem się z wrażenia w język. Spotkałem wariatkę, która lubi deszcz, błoto i zimno 😉.





Trzeba jednak przyznać, że uroki trasy rekompensowały wszelkie niedogodności pogodowe. Trasa z jednej strony była bardzo wymagająca, ale była też po prostu przepiękna.




Skały, ich kształty, usytuowanie, robiły na mnie, który po raz pierwszy zawitał w te strony, piorunujące wrażenie.




Były miejsca wąskie, były miejsca strome, były wymagające podbiegi i bardzo śliskie zbiegi. Trzeba było uważać pod nogi, a mimo to człowiek bezwiednie podnosił głowę, aby podziwiać te cuda natury.




Monika była pierwszorzędną przewodniczką, miała w głowie całą trasę, wgraną na wszelki wypadek na dwa smartfony 😉, zapamiętała usytuowanie bufetów, a także limity obowiązujące na poszczególnych punktach. Ale i Ona potrzebowała chwili odpoczynku. Jeden, jedyny raz poprosiła mnie, abym to ja na moment pobiegł przodem. I ja zamiast za żółtymi szarfami, pobiegłem za … żółtym oznakowaniem trasy w Czechach. Na szczęście szefowa duetu w porę opanowała sytuację, nakazała odwrót i ... już nigdy nie skierowała do mnie podobnej prośby 😉😂.

W ramach kary otrzymałem dodatkowe zadanie – dbanie o odpowiednią atmosferę na trasie - czytaj gadanie do woli 😂. Takie zadanie to jak mogę wykonywać bez zbędnych przerw. A że trafiłem na odpowiednią partnerkę, to doszliśmy do takiej perfekcji, że jeden z organizatorów udzielił nam słownej reprymendy 😉, żebyśmy ograniczyli nasze gadulstwo. Bo gadamy na bufetach, gadamy na trasie i jeszcze jakimś dziwnym trafem mieścimy się bezpiecznie w biegowych limitach. W krótkich słowach wyjaśniliśmy mu tę tajemnicę, że oprócz tego ciągłego gadania, my jeszcze po prostu … biegamy 😂.


A jeśli jesteśmy przy bufetach, muszę podkreślić ich odpowiednie wyposażenie, ale i wysoce energetyczną obsługę 👏. To byli mega weseli ludzie, którzy w lot zaczęli nadawać na naszych falach, przy okazji motywując nas do dalszego wysiłku. Na jednych z tych bufetów spotkaliśmy naszego dobrego znajomego Sławka z Ultramaratonu Leśna Doba. Tak się z nim serdecznie witałem, że o mało co, prawie ominąłem matę weryfikacyjną 😉😱. Z czystym sumieniem nie mogłem bufetom niczego zarzucić, a mimo to Monika stwierdziła, że można jeszcze co nieco z nich wyciągnąć. I wyciągnęła … przepyszne ciasto drożdżowe, którym tak się zajadaliśmy 😋, że jeden z punktów opuściliśmy siedem minut przed upływem limitu. Ale strachu nie było, bo już na następnym byliśmy pół godziny przed czasem. Bo gdy nas się odpowiednio zmobilizowało, to my potrafiliśmy … odpowiednio pobiegnąć 😅. 


Druga część trasy, dała nam trochę popalić. I to dosłownie. Słońce nagle wyszło zza chmur i zaczęło mocno przypiekać. Trzeba było coś ograniczyć : bieganie, gadanie lub podziwianie krajobrazów. Po krótkim namyśle wybraliśmy to ostatnie, co nie znaczy, że w paru miejscach nie zatrzymaliśmy się, aby chociaż przez chwilę poddać się urokom Gór Stołowych.




Te 55-kilometrów zleciało nam stanowczo za szybko. Jeszcze tyle tematów nie było nawet rozpoczętych 😂. Jednak przed nami pozostał już tylko ostatni odcinek - słynne 665 schodów na Szczeliniec Wielki, gdzie usytuowana była meta biegu. Istna szkoła przetrwania.

Daliśmy radę, niesieni dopingiem turystów i innych zawodników, którzy przed nami skończyli bieg. Prawie przed samą metą, gdy czekało już na nas raptem z 50 schodów do pokonania, Monika na chwilę się zatrzymała. W myślach już krystalizował mi się obraz złamanego w pół Reclika wnoszącego Ją na plecach na Szczeliniec 😱. Jednak Ona szelmowsko mrugnęła okiem 😉 i stwierdziła : „to ze wzruszenia” i żwawo pobiegła do mety.

Metę minęliśmy wspólnie 😅. Tam czekała na nas Beata, która wyprzedziła nas o kilka minut. Byliśmy dumni i chyba wzruszeni (prawda Moniko ?), gdy medale zawisły na naszych szyjach, bo to był naprawdę trudny technicznie i wymagający bieg. Oczywiście cała nasza trójka bardzo szczerze i serdecznie wzajemnie sobie pogratulowała.



Minęła pierwsza euforia i zaraz potem przypomniało mi się marzenie Moniki, które objawiło się jakieś pięć kilometrów przed metą. Żeby tak na mecie, na szczycie Szczelińca napić się zimnego piwa, oczywiście bezalkoholowego, bo czekała Ją powrotna droga do domu w roli kierowcy, mnie zresztą też. To było bardzo trudne do spełnienia życzenie. Trzeba było przejść po tym mega wyczerpującym biegu, całe … 30 metrów z linii mety do progów schroniska 😉. Ale za to, jak wyszedłem z butelkami w kierunku Beaty i Moniki, to Monika sama stwierdziła, że wyglądam jak najlepszy prezent pod choinkę 😂. Doprecyzujmy, że może nie ja 😂, ale te trzy butelki w moich rękach 😉.

Potem było jeszcze wspólne zdjęcie z Marleną, z którą kilkukrotnie tasowaliśmy się na trasie.

I wtedy Beata zadała pytanie, które spowodowało, że ten piękny pobiegowy czar prysnął jak bańka mydlana. A jak my stąd będziemy wracać do Karłowa, do biura zawodów ? 😱 Prawda okazała się brutalna. Czekała nas droga powrotna "z buta", między innymi po tych sławetnych 665 schodach. Próbowałem je nawet policzyć, ale gdy zobaczyłem, że w przeciwną stronę do schroniska zmierza odświętnie ubrany facet trzymający w ręku ... dwie duże walizki, to pomyślałem, że już mam zwidy ze zmęczenia 😉😂.

Cały czas rozmawiając, dotarliśmy do biura zawodów, zjedliśmy posiłek przygotowany przez Organizatorów i nastał niełatwy czas pożegnań. Nasz debiutancko utworzony team zdał egzamin z gadulstwa, współpracy, poczucia humoru, no i chyba z biegania też 😉😅. Perspektywy na pewno rysują się ciekawe. I na pewno jeszcze niejedne zawody przed nami. Muszę przyznać, że biegało mi się nadzwyczaj lekko. Nie byłem szefem, nie odpowiadałem za trasę, nie zagadywałem w bufetach o dodatkową porcję smakołyków. Musiałem tylko ... biec z lewej strony Moniki i cały czas gadać, w sumie nieduże wymagania jak na 55 kilometrów biegu 😉😅.






W relacji wykorzystałem własne zdjęcia oraz zdjęcia autorstwa Moniki Stupińskiej-Tomali

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że