Ten weekend najlepiej oddaje mój
zakręcony biegowy charakter. 46 godzin, a w ciągu nich, pięć różnych biegów, w
trzech różnych miastach i przebiegnięte w tym czasie 90 kilometrów.
Wszystko zaczęło się w piątkowy wieczór.
XXX OGÓLNOPOLSKI BIEG ULICZNY O PUCHAR BURMISTRZA MIASTA
RYDUŁTOWY - EDYCJA NOCNA (10 KILOMETRÓW).
Organizatorzy wybrali naprawdę urokliwe miejsce na start biegu.
Okolice tężni, w rejonie ładny staw, mała plaża, która dzieciakom służyła za
piaskownicę. A do tego wygodne, drewniane leżanki. Oj jak zacząłem zazdrościć
Irkowi, który z odpowiednim złotym „izotonikiem” rozgościł się wygodnie i
zapowiedział, że będzie nas od czasu do czasu doglądał 😉.
Impreza w mieście graniczącym z Rybnikiem, no to po prostu, co krok człowiek spotykał samych starych znajomych, począwszy od tych, którzy pracowali w biurze zawodów (Ola, Kasia i Jola pozdrawiam👏), po energetycznego prowadzącego Jarka, aż samych zawodników. Były grupy biegowe z mojego rodzinnego Rybnika, z Wodzisławia Śląskiego, Radlina, Jejkowic i tak mógłbym wymieniać jeszcze kilka miast, nie zapominając oczywiście o biegaczach z Rydułtów. Fajne rozmowy na starcie, wspólne narzekanie na pogodę, bo faktycznie godzina 21.00, a wokół parno i duszno.
Szczególnie miło wspominam jedną z tych rozmów, z Wojtkiem, który kilka
miesięcy temu uległ ciężkiemu wypadkowi, ale nie poddał się, konsekwentnie prze
do przodu i jest szansa, że za parę miesięcy powolutku powróci do biegania. Wojtku,
szczerze i ogromnie Ci tego życzę 👍.
A my już powoli szykowaliśmy się do startu. Cztery pętle po
asfalcie, 10 kilometrów i jeśli się nie mylę, mój pierwszy start w oficjalnym
biegu w Rydułtowach, a przecież to miasto sąsiadujące z Rybnikiem.
To miało być tylko takie rozruchowe pobieganie, bo przecież
miałem w perspektywie już za 24 godziny całonocny bieg w Turawie. Łatwiej
powiedzieć, trudniej wykonać. Jakoś człowiek dał się porwać atmosferze tego
biegu, tłumowi biegaczy na starcie i … poszły konie po betonie 😅.
Pierwsza pętelka była taka sobie zapoznawcza, a przy okazji
przybiłem piątkę z tymi, z którymi nie zdążyłem przywitać się na starcie.
Początek drugiej pętelki spotykam starą znajomą – Beatę z grupy „Radlinioki w
biegu”. I jakoś tak równym tempem zaczynamy pokonywać kolejne kilometry. Moje
założenia przedstartowe - taki sobie lekki truchcik rozruchowy przed gorączką
sobotniej nocy - zostały wystrzelone w kosmos 😱. Beata trzymała tempo, a nawet
przyśpieszała na zbiegach. Jest to często spotykana reakcja na mój słowotok,
ale jeśli miało to służyć osiągnięciu dobrego rezultatu – to czemu nie ? 😉 Myślę, że
Beata zapamięta z tego biegu jedno słowo – klucz: „wizualizacja podbiegu” i na
myśl o tym, jeszcze wiele razy uśmiechnie się pod nosem 😂. Ale trzeba przyznać,
że tę wizualizację przedstawiłem Jej w szalenie sugestywny sposób.
Tak jak z reguły nie podaję w relacjach czasów czy miejsc, bo
ja trochę inaczej postrzegam istotę biegania, tak dla Beaty zrobię wyjątek.
Drugie miejsce w swojej kategorii - Beatko ogromnie Ci gratuluję 👏.
Oczywiście nie byłoby tego miejsca Beaty, bez mojego
menedżera Irka, który czekał na nas na trasie i na przeszło okrążenie przed
metą, spokojnym głosem rzucił : „Jacek, a teraz w myśl naszych założeń lecisz
3:20” 😱😉. Wyraz twarzy Beaty – bezcenny 😂.
I dopiero gdy Irek zobaczył, że Jego założenie było przez nas
realizowane 😂, półtorej ostatniego okrążenia poświęcił swojej małżonce Celinie,
jako Jej osobisty pacemaker. Celinko gratuluję ukończenia dyszki w niezłym
czasie 👏. No ale jak miałaś takie podpowiedzi od Irka jakie ja miałem, to się nie dziwię 😅.
To była naprawdę świetna impreza biegowa, toczona w swojskiej
atmosferze, której tak totalnie uległem, że nawet jakoś nie zauważyłem, że cały
dystans to był asfalt w czystej postaci. Gratuluję wszystkim zawodniczkom i
zawodnikom ukończenia biegów 👏. Organizatorom i wolontariuszom dziękuję za
zorganizowania tego wydarzenia na naprawdę wysokim poziomie 👏. O poziomie tej
imprezy świadczy fakt, że się nie zgubiłem, mimo że trasa … nie była oznakowana 😱.
Ale wziąłem sobie do serca słowa Kasi – „Jacek leć od startu yno w lewo, a
dolecisz do mety” 😂.
Na koniec pozostawiam sobie zdjęcie specjalne, ale też
historia tego zdjęcia, po prostu jak mówią niektórzy „zrobiła mi dzień”, a w
zasadzie noc 😉😀. Zakończenie biegu, sporo po 22.00, ciemno wszędzie.
Nagle ktoś mówi, że musi spełnić marzenie żony, a Ona zawsze chciała mieć
zdjęcie … ze mną 😀. „No więc Jacek i Asia ustawcie się na tle mety”. Prośba
żony rzecz święta, doskonale Cię Mirku rozumiem. Joasiu dziękuję za wspólne
zdjęcie, mam nadzieję że będzie okazja do zrobienia kolejnych 👏. No i dziękuję
Wam obojgu za wprawienie mnie w dobry nastrój 👏😀.
MARATON OD ZMIERZCHU DO ŚWITU. "KATEGORIA TWARDY JAK STAL" (DYCHA + PÓŁMARATON + MARATON)
Oj, że ja też zawsze muszę
obracać się w towarzystwie zbliżonych do mnie „spokojnych” osób 😉. Biegając sobie
w Palowicach na początku lipca w ultramaratonie „Szychta na Gichcie” i nie wadząc tam
nikomu 😉, zostałem zapytany przez Magdę czy pobiegnę w festiwalu biegowym w
Turawie pod intrygującą nazwą „Od zmierzchu do świtu” ?
Jako, że nie znałem tego
wydarzenia, zapytałem o termin i dystanse. Termin pod koniec wakacji mi
pasował, a dystanse były trzy : 10 km, półmaraton i maraton. Dla pewności
zapytałem Magdę, jaki dystans wybrała, ale i tak w głowie domyślałem się, że na pewno będzie to maraton.
Jej odpowiedź wprawiła mnie w
osłupienie. Jak gdyby nigdy nic, odpowiedziała, że wybrała … wszystkie trzy 😱.
Okazało się, że biegi startują odpowiednio o 19.00, 21.00 i 24.00. Można się
wpisać na poszczególne dystanse, ale kilkudziesięciu „wybrańców” w ramach
kategorii „Twardzi jak stal” może zapisać się na wszystkie trzy. I jeszcze te
słowa Magdy – „Jacek, powinieneś dać sobie radę” 😉. Różnica poziomu biegania pomiędzy mną i Magdą, jest mniej więcej taka jak odległość z Ziemi do Księżyca, więc te
„powinieneś” zabarwione było lekką nutą zwątpienia 😉. Jednocześnie jakiś natrętny
diabełek przez kolejne parę dni szeptał mi na ucho „Patrz jak w Ciebie wątpi. A
specjalnie udowodnij Magdzie, że dasz radę” 😉. Było to tak nieznośne
podszeptywanie, że po prostu mu … uległem i zapisałem się na ten bieg 😉😱.
I tym sposobem, w sobotnie późne popołudnie zameldowałem się nad pięknym Jeziorem Turawskim, aby spróbować swych sił w całonocnym bieganiu. Jedna rzecz od razu mnie uspokoiła. Trasa biegła wzdłuż linii brzegowej jeziora, więc ryzyko mojego zagubienia się zostało znacząco ograniczone. Pomyślałem sobie „Reclik trzymaj się wody, to gdzieś tam dobiegniesz, a biorąc pod uwagę panującą duchotę, to z pragnienia też nie padniesz” 😉😅.
Muszę jednak stwierdzić, że zameldowałem się z … przytupem. Jakoś tak od zjazdu z autostrady w Strzelcach Opolskich jechał przede mną samochód na gliwickich numerach. I tak było aż do samej Turawy. Tam dopiero wyjaśniło się, że jadą nim na bieg moje znajome Viola i Basia. Skoro Viola tak dobrze prowadziła, a ja się … gubię, to z radością oświadczyłem, że już do końca pojadę za nią. Nasza podróż do biura zawodów zakończyła się pod … bramą aresztu śledczego w Turawie 😱. I tam GPS poinformował mnie, że dotarłem … do celu podróży 😉.
Było trochę śmiechu, ale po
dotarciu na „właściwe” miejsce zastałem tam już Magdę, Zbyszka i Klaudiusza.
Uwielbiam z nimi gadać. Wiadomo z Magdą mogę sobie pogadać jedynie … przed
startem. A tutaj były do tego aż trzy okazje. No właśnie trzy biegi, a każdy z
nich był inny.
Dyszka zaczęła się o 19.00. Niby już pod wieczór, a temperatura jakoś nie chciała opuścić 30 stopni. Biuro zawodów i miejsce startu ulokowane było w samym sercu olbrzymiej plaży, gdzie odpoczywało wielu wczasowiczów. Sporo zawodników zapisanych na ten dystans, a wśród nich przeszło czterdziestka, która zadeklarowała udział we wszystkich trzech biegach, w myśl nazwy festiwalu – „Od zmierzchu do świtu”. I wystartowaliśmy. Mówię sobie – nie daj się ponieść emocjom, większość leci dychę i na tym kończy, a u ciebie jest „troszkę” inaczej. Trasa dyszki była bardzo spokojna. Bieg wałami wzdłuż Jeziora Turawskiego, z nawrotką po pięciu kilometrach. Nawet udało mi się zrobić parę zdjęć. Nie szalałem, bo po pierwsze nigdy nie szaleję 😅, a po drugie żar lał się z nieba.
Na ostatnich dwóch kilometrach spotkałem Violę i Basię i przy wesołych rozmowach wpadliśmy na metę. Oczywiście Magda już tam była, stąd mam zdjęcie z wręczenia mi medalu z tego dystansu.
Jako, że start półmaratonu
przewidziano na 21.00, a my przybiegliśmy odpowiednio szybciej, był czas na
zwiedzenie miasteczka biegowego i między innymi zobaczenia pokazów cyrkowych
czy tańca z ogniem.
I tak o 21.00 kolejny start. Nowe towarzystwo tych, którzy zdecydowali się wystartować w półmaratonie i stara czterdziestka, tych którym biegania wiecznie mało 😅. Powiem Wam, że Reclika też dopadają kryzysy 😱. Powietrze zrobiło się takie ciężkie, parne i duszne, że siekierą można by je kroić. Zmieniona po dyszce koszulka momentalnie zrobiła się mokra. Odezwał się we mnie niesłyszany od wieków wewnętrzy głos malucha „ja chcę do domu” 😉😱. Magda leciała jakieś parę kilometrów przede mną i dobrze, że nie słyszała, jak w duchu Jej „dziękowałem” za udział w tym biegu i za to, że mi powiedziała, że pierwszy z dwóch bufetów jest na piątym kilometrze 😱😉. Był na … dziesiątym 😱. Szła mi ta połówka strasznie opornie. Gdzieś w oddali majaczyły się błyskawice, a ja się w myślach zastanawiałem, jak zrobię dystans dwukrotnie dłuższy i jeszcze zmieszczę się w limicie ? Medytowałem w tych ciemnościach, medytowałem, zdjęć nie zrobiłem prawie żadnych, nie licząc tych ze startu.
Widziałem jak zawodnicy z
westchnieniem ulgi wpadają na metę, cieszą się z zakończenia biegu, a u mnie
chwila na przebranie, zjedzenie czegoś na szybko, wypicie litra napojów i
meldunek na starcie maratonu.
I wtedy, z wolna leniwie, zaczął padać deszczyk. Pomyślałem sobie, może tym powietrzem wreszcie da się oddychać. Stało się inaczej, i uprzedzając fakty, jak ktoś lubi nurkować, to powinien być w swoim żywiole. Spotkała nas ściana deszczu, która towarzyszyła nam przez blisko trzy godziny, a gdy do tego dodamy huk grzmotów i serie błyskawic, to będziecie mieli pełen obraz sytuacji 😱. Biegałem już w deszczu, ale w takiej totalnej burzy – nigdy. Już po dziesięciu minutach ścieżki zamieniły się w jakieś ruchome błota (o ile błota mogą być też nieruchome 😉). A człowiekowi było wszystko jedno po czym biegnie, bo większej wody niż dostał z góry wyobrazić sobie nie sposób.
Nie wiem jak to wygląda w górach,
ale błyskawice uderzające o taflę jeziora dają niesamowity efekt. Mój kryzys
minął bezpowrotnie i zacząłem biec szybciej niż na dusznej połówce 😅. Ci którzy
mnie znają, znają też mój pogląd, że ultra trail bez błota, to jak trochę
niedoprawiona zupa 😉. Kontynuując tę kulinarną myśl, to w przypadku tego biegu, można by
rzec, że tu ta zupa była doprawiona ponad miarę 😉. Co prawda, raz tam się w tych
ciemnościach zagubiłem, ale po wizycie u bram aresztu śledczego, to nie
zasługuje nawet na wzmiankę 😂. Nie było możliwości prowadzenia w takich warunkach
jakichś rozmów, ale co jakiś czas podłączałem się do poszczególnych osób, i tak
we trzech czy czterech pokonywaliśmy kilka wspólnych kilometrów. Człowiek biegł
na przekór wszystkiemu, podświadomość w tych ciemnościach wyczyniała różne
figle i podpowiadała człowiekowi różne obrazy 😉😱. Magda opowiadała po biegu, że spotkała lochę z
małymi. W sumie to Jej wierzę, ale po tym co ja widziałem w tych ciemnościach
lub co wydawało mi się że widzę 😉, to gdyby powiedziała, że wśród tej serii
błyskawic zobaczyła jak UFO ląduje na środku jeziora, to też bym Jej uwierzył 😂.
Kompletnie przemoczony, ale jakże szczęśliwy minąłem linię mety. W czasie jak zwykle takim, żeby nie myśleć o jakiejkolwiek nagrodzie, ale też i z takim zapasem do limitu czasowego, żeby komuś do głowy nie przyszło, że sekundy czy minuty dzieliły mnie od DNF-u 😉😅.
A na mecie do kolekcji trzech medali, które otrzymałem za ukończenie w limicie wszystkich trzech biegów, czekało na mnie … kowadło słusznego ciężaru z imiennym grawerem „Jesteś twardy jak stal” przekazane mi przez przedstawiciela firmy "ZmierzymyCzas.pl". Piękna i niezapomniana pamiątka z tych biegów, które zapamiętam na bardzo długo 👏.
Magda zajęła drugie miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet „Twardych jak stal” i dodatkowo drugie miejsce w maratonie. Madziu olbrzymie gratulacje 👏.
Okupiła to krwią, bo podczas jednego z biegów upadła. Ale, że jest to kobieta „twarda jak stal”, ranę zdezynfekowali Jej na punkcie medycznym i … pobiegła dalej. Jest to odważna dziewczyna, ale i ta odwaga ma też swoje granice. I na przykład już sporo po biegu, zadała mi pytanie, czy nie żałuję tego, że skorzystałem z Jej zaproszenia i pojechałem do Turawy ? Musiała jednak nie być pewna mojej reakcji i odpowiedzi, bo pytanie to zadała telefonicznie będąc w samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie jeziora do miejsca, gdzie ja parkowałem 😂.
Na koniec parę spraw
organizacyjnych. Zorganizowanie takiego cyklu biegów i to jeszcze w nocy wymaga
sporo pracy. Do tego doszły biegi dla dzieci i sporo ciekawych imprez towarzyszących 👍.
Wszystko to naprawdę fajnie zagrało 👏. Może inaczej usytuowałbym bufety, jeśli
były dwa, to fajnie byłoby je rozplanować tak na 1/3 i 2/3 trasy, ale też zdaję
sobie sprawę, że nie zawsze da się to zrobić. A w pojedynku bufetów „Team
Ozimek” kontra „3 x Kopa” wygrywają Ci drudzy. Ale to wcale nie znaczy, że za
rok będzie tak samo.
Bardzo dobrym pomysłem było oznakowanie trasy, co parę kilometrów migoczącymi czerwonymi lampkami i fosforyzującymi strzałkami - w tym rzęsistym deszczu doskonale zdały one egzamin 👍. Jedynie co bym poprawił, to do szarf dokleiłbym jakieś fragmenty odblasków, bo w tych ciemnościach i ulewie były one mało widoczne. Czego bym absolutnie nie zmieniał, to zapału i energii osób organizujących to wydarzenie 👍👏 i tego … smaku pomidorowej na mecie 👍 👏😋 .
Gratuluję wszystkim uczestnikom
zawodów, bez względu na pokonany dystans. Ci zaś, którzy w tych jakże ciężkich
warunkach ukończyli wszystkie trzy biegi (ostatecznie ukończyło je połowa z
zapisanych), w pełni zasłużyli na tytuł „Twardy jak stal” i to stal … nierdzewną 👍.
BIEG PAWŁOWICKI – 5 KM
I wreszcie nadszedł kres tego
szalonego, biegowego weekendu. Ostatni z biegów, a zarazem najkrótszy. Bieg
Pawłowicki na 5 kilometrów. Dla mnie bieg szczególny, bo po raz pierwszy od
dłuższego czasu, cała nasza skromna „smaczkowa” grupa zebrała się w komplecie,
aby oficjalnie i wspólnie wytruchtać parę kilometrów. Nigdy nie startowałem w
Pawłowicach, ale bieg, w którym teraz brałem udział, miał już swoją całkiem bogatą
historię.
Pięć kilometrów na dosyć szybkiej asfaltowej trasie, to bardzo dobra okazja dla wszystkich okolicznych ścigaczy, aby pochwalić się swoimi umiejętnościami. Mnie akurat pojęcie „szybkości” w biegu jest całkowicie obce 😉, więc znalazłem inne powody do zadowolenia. Cieszyłem się, że nie pada zapowiadany deszcz, a bieg wreszcie rozegrany zostanie za dnia, co było miłą odmianą po poprzednich czterech nocnych, weekendowych startach 👍.
Dla naszej ekipy był to fajny
czas pożartowania, pogadania o ostatnich biegach, porobienia wspólnych zdjęć,
stąd nawet się nie spostrzegliśmy, jak spiker wzywał już wszystkich na
rozgrzewkę.
Organizm bardzo dobrze znosił przebiegnięte w ostatnich godzinach przeszło 80 kilometrów, stąd postanowiłem go nie obciążać przedbiegową rozgrzewką 😉, choć muszę przyznać, że była robiona w sposób bardzo profesjonalny 👏.
Zaraz potem rozległ się sygnał do startu.
Praktycznie całą trasę przebiegłem w towarzystwie Ewy i Ady. I tak biegnąc i rozmawiając, starałem się w myślach przypomnieć, kiedy ostatni raz startowałem w asfaltowej piątce ? I za żadne skarby, żaden bieg, nie przychodził mi do głowy.
Truchtanie w drugiej połowie stawki na takim krótkim dystansie, to jest naprawdę bardzo pouczające i cenne doświadczenie. Przed biegiem widziałem zawodników, którzy się dłużej indywidualnie rozgrzewali niż później biegli w samych zawodach. Ustawili się w pierwszej linii na starcie, uzyskali czasy poniżej dwudziestu minut, oczekiwali na wyniki - czy załapali się na pudło w open czy klasyfikacji wiekowej ? A potem otrzymywali kolejny dyplom czy puchar do kolekcji. Mam ogromny szacunek i podziw dla takich dokonań 👏.
Ale ja widziałem także inny rodzaj emocji, zdecydowanie bardziej bliższy mojemu sercu. Emocji, które związane są z czerpania radości z samego uczestnictwa w biegu, przełamywania własnych barier, być może pokonania pierwszej piątki w życiu i to w towarzystwie życiowych partnerów, rodziny czy przyjaciół 👍. Widziałem ten wzajemny doping, słyszałem słowa mobilizowania się, słowa przyjemne i te mniej przyjemne, ale zawsze płynące z głębi serca. A potem doświadczałem tej wyjątkowej radości z osiągnięcia mety, radości zdecydowanie większej od tych, dla których były to kolejne zawody czy kolejne pudło w karierze.
Gratuluję wszystkim, którzy te
bariery przełamali, wystartowali być może po raz pierwszy w życiu. Ubrali
sportowy strój i dali się ponieść emocjom. To jest takie naturalne, piękne i
szczere 👏. I zachęcam Was do kontynuowania tej fajnej pasji.
Osobne gratulacje dla biegacza, który w tym parnym powietrzu przebiegł cały dystans w stroju … koguta 😅. Chłopie masz ode mnie szczere wyrazy uznania 👏.
I tak na mojej biegowej mapie, pojawiło się kolejne miejsce i kolejne zawody. Zawody bardzo dobrze przygotowane i zorganizowane 👏. Widać było, że tym wydarzeniem żyło całe miasteczko. Sporo kibiców dopingujących nas na trasie, przybijających z nami piątki. Strażacy i wolontariusze zabezpieczający zawody, a potem spora kolejka do posiłku i możliwość podyskutowania i podzielenia się swoimi wrażeniami w pięknym parku usytuowanym tuż przy starcie.
My zaś, jako smaczki, z małymi przygodami, zakończyliśmy swój udział bardzo owocnym spotkaniem integracyjnym, ale … to już temat na osobną opowieść 😉😋.
Komentarze
Prześlij komentarz