Przejdź do głównej zawartości

SZALONY OSTATNI WEEKEND SIERPNIA CZYLI 90 KILOMETRÓW W RYDUŁTOWACH, TURAWIE i PAWŁOWICACH

Ten weekend najlepiej oddaje mój zakręcony biegowy charakter. 46 godzin, a w ciągu nich, pięć różnych biegów, w trzech różnych miastach i przebiegnięte w tym czasie 90 kilometrów.

Wszystko zaczęło się w piątkowy wieczór.

XXX OGÓLNOPOLSKI BIEG ULICZNY O PUCHAR BURMISTRZA MIASTA RYDUŁTOWY - EDYCJA NOCNA (10 KILOMETRÓW).

Na zawody wybrałem się z Celiną i Irkiem. Celina podobnie jak ja wybrała dyszkę, natomiast Irek wybrał … rolę naszego osobistego doradcy. Tłumaczył się co prawda, że gdy chciał się zapisać, to zabrakło już miejsc, ale moja teoria jest taka, że Irek jeśli wśród startujących na 10 kilometrów nie widzi Kenijczyków, to rezygnuje ze startu, bo po prostu nie ma się z kim ustawić w pierwszym szeregu na linii startu 😉😅.

Organizatorzy wybrali naprawdę urokliwe miejsce na start biegu. Okolice tężni, w rejonie ładny staw, mała plaża, która dzieciakom służyła za piaskownicę. A do tego wygodne, drewniane leżanki. Oj jak zacząłem zazdrościć Irkowi, który z odpowiednim złotym „izotonikiem” rozgościł się wygodnie i zapowiedział, że będzie nas od czasu do czasu doglądał 😉.


Impreza w mieście graniczącym z Rybnikiem, no to po prostu, co krok człowiek spotykał samych starych znajomych, począwszy od  tych, którzy pracowali w biurze zawodów (Ola, Kasia i Jola pozdrawiam👏), po energetycznego prowadzącego Jarka, aż samych zawodników. Były grupy biegowe z mojego rodzinnego Rybnika, z Wodzisławia Śląskiego, Radlina, Jejkowic i tak mógłbym wymieniać jeszcze kilka miast, nie zapominając oczywiście o biegaczach z Rydułtów. Fajne rozmowy na starcie, wspólne narzekanie na pogodę, bo faktycznie godzina 21.00, a wokół parno i duszno. 


Szczególnie miło wspominam jedną z tych rozmów, z Wojtkiem, który kilka miesięcy temu uległ ciężkiemu wypadkowi, ale nie poddał się, konsekwentnie prze do przodu i jest szansa, że za parę miesięcy powolutku powróci do biegania. Wojtku, szczerze i ogromnie Ci tego życzę 👍.

A my już powoli szykowaliśmy się do startu. Cztery pętle po asfalcie, 10 kilometrów i jeśli się nie mylę, mój pierwszy start w oficjalnym biegu w Rydułtowach, a przecież to miasto sąsiadujące z Rybnikiem.

To miało być tylko takie rozruchowe pobieganie, bo przecież miałem w perspektywie już za 24 godziny całonocny bieg w Turawie. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać. Jakoś człowiek dał się porwać atmosferze tego biegu, tłumowi biegaczy na starcie i … poszły konie po betonie 😅.

Pierwsza pętelka była taka sobie zapoznawcza, a przy okazji przybiłem piątkę z tymi, z którymi nie zdążyłem przywitać się na starcie. Początek drugiej pętelki spotykam starą znajomą – Beatę z grupy „Radlinioki w biegu”. I jakoś tak równym tempem zaczynamy pokonywać kolejne kilometry. Moje założenia przedstartowe - taki sobie lekki truchcik rozruchowy przed gorączką sobotniej nocy - zostały wystrzelone w kosmos 😱. Beata trzymała tempo, a nawet przyśpieszała na zbiegach. Jest to często spotykana reakcja na mój słowotok, ale jeśli miało to służyć osiągnięciu dobrego rezultatu – to czemu nie ? 😉 Myślę, że Beata zapamięta z tego biegu jedno słowo – klucz: „wizualizacja podbiegu” i na myśl o tym, jeszcze wiele razy uśmiechnie się pod nosem 😂. Ale trzeba przyznać, że tę wizualizację przedstawiłem Jej w szalenie sugestywny sposób.

Tak jak z reguły nie podaję w relacjach czasów czy miejsc, bo ja trochę inaczej postrzegam istotę biegania, tak dla Beaty zrobię wyjątek. Drugie miejsce w swojej kategorii - Beatko ogromnie Ci gratuluję 👏.


Oczywiście nie byłoby tego miejsca Beaty, bez mojego menedżera Irka, który czekał na nas na trasie i na przeszło okrążenie przed metą, spokojnym głosem rzucił : „Jacek, a teraz w myśl naszych założeń lecisz 3:20” 😱😉. Wyraz twarzy Beaty – bezcenny 😂.

I dopiero gdy Irek zobaczył, że Jego założenie było przez nas realizowane 😂, półtorej ostatniego okrążenia poświęcił swojej małżonce Celinie, jako Jej osobisty pacemaker. Celinko gratuluję ukończenia dyszki w niezłym czasie 👏. No ale jak miałaś takie podpowiedzi od Irka jakie ja miałem, to się nie dziwię 😅.

Była i druga bezcenna mina – spikera Jarka, który o mało co nie połknął mikrofonu, gdy zobaczył, że ten wiecznie zagubiony Reclik, wskazuje zawodniczce właściwy kierunek do linii mety 😉😂.

To była naprawdę świetna impreza biegowa, toczona w swojskiej atmosferze, której tak totalnie uległem, że nawet jakoś nie zauważyłem, że cały dystans to był asfalt w czystej postaci. Gratuluję wszystkim zawodniczkom i zawodnikom ukończenia biegów 👏. Organizatorom i wolontariuszom dziękuję za zorganizowania tego wydarzenia na naprawdę wysokim poziomie 👏. O poziomie tej imprezy świadczy fakt, że się nie zgubiłem, mimo że trasa … nie była oznakowana 😱. Ale wziąłem sobie do serca słowa Kasi – „Jacek leć od startu yno w lewo, a dolecisz do mety” 😂.


Na koniec pozostawiam sobie zdjęcie specjalne, ale też historia tego zdjęcia, po prostu jak mówią niektórzy „zrobiła mi dzień”, a w zasadzie noc 😉😀. Zakończenie biegu, sporo po 22.00, ciemno wszędzie. Nagle ktoś mówi, że musi spełnić marzenie żony, a Ona zawsze chciała mieć zdjęcie … ze mną 😀. „No więc Jacek i Asia ustawcie się na tle mety”. Prośba żony rzecz święta, doskonale Cię Mirku rozumiem. Joasiu dziękuję za wspólne zdjęcie, mam nadzieję że będzie okazja do zrobienia kolejnych 👏. No i dziękuję Wam obojgu za wprawienie mnie w dobry nastrój 👏😀.

I tak jak historia tego zdjęcia, taki też był nastrój tego biegu. Radosny, przyjacielski, na dużym luzie. Podobno dopiero ubiegłoroczna edycja zapoczątkowała etap rozgrywania tego biegu w nocy. W moim przekonaniu był to strzał w dziesiątkę 👍.




MARATON OD ZMIERZCHU DO ŚWITU. "KATEGORIA TWARDY JAK STAL"                (DYCHA + PÓŁMARATON + MARATON)

Oj, że ja też zawsze muszę obracać się w towarzystwie zbliżonych do mnie „spokojnych” osób 😉. Biegając sobie w Palowicach na początku lipca w ultramaratonie „Szychta na Gichcie” i nie wadząc tam nikomu 😉, zostałem zapytany przez Magdę czy pobiegnę w festiwalu biegowym w Turawie pod intrygującą nazwą „Od zmierzchu do świtu” ?

Jako, że nie znałem tego wydarzenia, zapytałem o termin i dystanse. Termin pod koniec wakacji mi pasował, a dystanse były trzy : 10 km, półmaraton i maraton. Dla pewności zapytałem Magdę, jaki dystans wybrała, ale i tak w głowie domyślałem się, że na pewno będzie to maraton.

Jej odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie. Jak gdyby nigdy nic, odpowiedziała, że wybrała … wszystkie trzy 😱. Okazało się, że biegi startują odpowiednio o 19.00, 21.00 i 24.00. Można się wpisać na poszczególne dystanse, ale kilkudziesięciu „wybrańców” w ramach kategorii „Twardzi jak stal” może zapisać się na wszystkie trzy. I jeszcze te słowa Magdy – „Jacek, powinieneś dać sobie radę” 😉. Różnica poziomu biegania pomiędzy mną i Magdą, jest mniej więcej taka jak odległość z Ziemi do Księżyca, więc te „powinieneś” zabarwione było lekką nutą zwątpienia 😉. Jednocześnie jakiś natrętny diabełek przez kolejne parę dni szeptał mi na ucho „Patrz jak w Ciebie wątpi. A specjalnie udowodnij Magdzie, że dasz radę” 😉. Było to tak nieznośne podszeptywanie, że po prostu mu … uległem i zapisałem się na ten bieg 😉😱.

I tym sposobem, w sobotnie późne popołudnie zameldowałem się nad pięknym Jeziorem Turawskim, aby spróbować swych sił w całonocnym bieganiu. Jedna rzecz od razu mnie uspokoiła. Trasa biegła wzdłuż linii brzegowej jeziora, więc ryzyko mojego zagubienia się zostało znacząco ograniczone. Pomyślałem sobie „Reclik trzymaj się wody, to gdzieś tam dobiegniesz, a biorąc pod uwagę panującą duchotę, to z pragnienia też nie padniesz” 😉😅.


Muszę jednak stwierdzić, że zameldowałem się z … przytupem. Jakoś tak od zjazdu z autostrady w Strzelcach Opolskich jechał przede mną samochód na gliwickich numerach. I tak było aż do samej Turawy. Tam dopiero wyjaśniło się, że jadą nim na bieg moje znajome Viola i Basia. Skoro Viola tak dobrze prowadziła, a ja się … gubię, to z radością oświadczyłem, że już do końca pojadę za nią. Nasza podróż do biura zawodów zakończyła się pod … bramą aresztu śledczego w Turawie 😱. I tam GPS poinformował mnie, że dotarłem … do celu podróży 😉.



Było trochę śmiechu, ale po dotarciu na „właściwe” miejsce zastałem tam już Magdę, Zbyszka i Klaudiusza. Uwielbiam z nimi gadać. Wiadomo z Magdą mogę sobie pogadać jedynie … przed startem. A tutaj były do tego aż trzy okazje. No właśnie trzy biegi, a każdy z nich był inny.



Dyszka zaczęła się o 19.00. Niby już pod wieczór, a temperatura jakoś nie chciała opuścić 30 stopni. Biuro zawodów i miejsce startu ulokowane było w samym sercu olbrzymiej plaży, gdzie odpoczywało wielu wczasowiczów. Sporo zawodników zapisanych na ten dystans, a wśród nich przeszło czterdziestka, która zadeklarowała udział we wszystkich trzech biegach, w myśl nazwy festiwalu – „Od zmierzchu do świtu”. I wystartowaliśmy. Mówię sobie – nie daj się ponieść emocjom, większość leci dychę i na tym kończy, a u ciebie jest „troszkę” inaczej. Trasa dyszki była bardzo spokojna. Bieg wałami wzdłuż Jeziora Turawskiego, z nawrotką po pięciu kilometrach. Nawet udało mi się zrobić parę zdjęć. Nie szalałem, bo po pierwsze nigdy nie szaleję 😅, a po drugie żar lał się z nieba. 





Na ostatnich dwóch kilometrach spotkałem Violę i Basię i przy wesołych rozmowach wpadliśmy na metę. Oczywiście Magda już tam była, stąd mam zdjęcie z wręczenia mi medalu z tego dystansu.


Jako, że start półmaratonu przewidziano na 21.00, a my przybiegliśmy odpowiednio szybciej, był czas na zwiedzenie miasteczka biegowego i między innymi zobaczenia pokazów cyrkowych czy tańca z ogniem.

I tak o 21.00 kolejny start. Nowe towarzystwo tych, którzy zdecydowali się wystartować w półmaratonie i stara czterdziestka, tych którym biegania wiecznie mało 😅. Powiem Wam, że Reclika też dopadają kryzysy 😱. Powietrze zrobiło się takie ciężkie, parne i duszne, że siekierą można by je kroić. Zmieniona po dyszce koszulka momentalnie zrobiła się mokra. Odezwał się we mnie niesłyszany od wieków wewnętrzy głos malucha „ja chcę do domu” 😉😱. Magda leciała jakieś parę kilometrów przede mną i dobrze, że nie słyszała, jak w duchu Jej „dziękowałem” za udział w tym biegu i za to, że mi powiedziała, że pierwszy z dwóch bufetów jest na piątym kilometrze 😱😉. Był na … dziesiątym 😱. Szła mi ta połówka strasznie opornie. Gdzieś w oddali majaczyły się błyskawice, a ja się w myślach zastanawiałem, jak zrobię dystans dwukrotnie dłuższy i jeszcze zmieszczę się w limicie ? Medytowałem w tych ciemnościach, medytowałem, zdjęć nie zrobiłem prawie żadnych, nie licząc tych ze startu.


Widziałem jak zawodnicy z westchnieniem ulgi wpadają na metę, cieszą się z zakończenia biegu, a u mnie chwila na przebranie, zjedzenie czegoś na szybko, wypicie litra napojów i meldunek na starcie maratonu.

I wtedy, z wolna leniwie, zaczął padać deszczyk. Pomyślałem sobie, może tym powietrzem wreszcie da się oddychać. Stało się inaczej, i uprzedzając fakty, jak ktoś lubi nurkować, to powinien być w swoim żywiole. Spotkała nas ściana deszczu, która towarzyszyła nam przez blisko trzy godziny, a gdy do tego dodamy huk grzmotów i serie błyskawic, to będziecie mieli pełen obraz sytuacji 😱. Biegałem już w deszczu, ale w takiej totalnej burzy – nigdy. Już po dziesięciu minutach ścieżki zamieniły się w jakieś ruchome błota (o ile błota mogą być też nieruchome 😉). A człowiekowi było wszystko jedno po czym biegnie, bo większej wody niż dostał z góry wyobrazić sobie nie sposób.

Nie wiem jak to wygląda w górach, ale błyskawice uderzające o taflę jeziora dają niesamowity efekt. Mój kryzys minął bezpowrotnie i zacząłem biec szybciej niż na dusznej połówce 😅. Ci którzy mnie znają, znają też mój pogląd, że ultra trail bez błota, to jak trochę niedoprawiona zupa 😉. Kontynuując tę kulinarną myśl, to w przypadku tego biegu, można by rzec, że tu ta zupa była doprawiona ponad miarę 😉. Co prawda, raz tam się w tych ciemnościach zagubiłem, ale po wizycie u bram aresztu śledczego, to nie zasługuje nawet na wzmiankę 😂. Nie było możliwości prowadzenia w takich warunkach jakichś rozmów, ale co jakiś czas podłączałem się do poszczególnych osób, i tak we trzech czy czterech pokonywaliśmy kilka wspólnych kilometrów. Człowiek biegł na przekór wszystkiemu, podświadomość w tych ciemnościach wyczyniała różne figle i podpowiadała człowiekowi różne obrazy 😉😱. Magda opowiadała po biegu, że spotkała lochę z małymi. W sumie to Jej wierzę, ale po tym co ja widziałem w tych ciemnościach lub co wydawało mi się że widzę 😉, to gdyby powiedziała, że wśród tej serii błyskawic zobaczyła jak UFO ląduje na środku jeziora, to też bym Jej uwierzył 😂.

Kompletnie przemoczony, ale jakże szczęśliwy minąłem linię mety. W czasie jak zwykle takim, żeby nie myśleć o jakiejkolwiek nagrodzie, ale też i z takim zapasem do limitu czasowego, żeby komuś do głowy nie przyszło, że sekundy czy minuty dzieliły mnie od DNF-u 😉😅.

A na mecie do kolekcji trzech medali, które otrzymałem za ukończenie w limicie wszystkich trzech biegów, czekało na mnie … kowadło słusznego ciężaru z imiennym grawerem „Jesteś twardy jak stal” przekazane mi przez przedstawiciela firmy "ZmierzymyCzas.pl". Piękna i niezapomniana pamiątka z tych biegów, które zapamiętam na bardzo długo 👏.




Magda zajęła drugie miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet „Twardych jak stal” i dodatkowo drugie miejsce w maratonie. Madziu olbrzymie gratulacje 👏. 

Okupiła to krwią, bo podczas jednego z biegów upadła. Ale, że jest to kobieta „twarda jak stal”, ranę zdezynfekowali Jej na punkcie medycznym i … pobiegła dalej. Jest to odważna dziewczyna, ale i ta odwaga ma też swoje granice. I na przykład już sporo po biegu, zadała mi pytanie, czy nie żałuję tego, że skorzystałem z Jej zaproszenia i pojechałem do Turawy ? Musiała jednak nie być pewna mojej reakcji i odpowiedzi, bo pytanie to zadała telefonicznie będąc w samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie jeziora do miejsca, gdzie ja parkowałem 😂.

Na koniec parę spraw organizacyjnych. Zorganizowanie takiego cyklu biegów i to jeszcze w nocy wymaga sporo pracy. Do tego doszły biegi dla dzieci i sporo ciekawych imprez towarzyszących 👍. Wszystko to naprawdę fajnie zagrało 👏. Może inaczej usytuowałbym bufety, jeśli były dwa, to fajnie byłoby je rozplanować tak na 1/3 i 2/3 trasy, ale też zdaję sobie sprawę, że nie zawsze da się to zrobić. A w pojedynku bufetów „Team Ozimek” kontra „3 x Kopa” wygrywają Ci drudzy. Ale to wcale nie znaczy, że za rok będzie tak samo.

Bardzo dobrym pomysłem było oznakowanie trasy, co parę kilometrów migoczącymi czerwonymi lampkami i fosforyzującymi strzałkami - w tym rzęsistym deszczu doskonale zdały one egzamin 👍. Jedynie co bym poprawił, to do szarf dokleiłbym jakieś fragmenty odblasków, bo w tych ciemnościach i ulewie były one mało widoczne. Czego bym absolutnie nie zmieniał, to zapału i energii osób organizujących to wydarzenie 👍👏 i tego … smaku pomidorowej na mecie 👍 👏😋 .

Gratuluję wszystkim uczestnikom zawodów, bez względu na pokonany dystans. Ci zaś, którzy w tych jakże ciężkich warunkach ukończyli wszystkie trzy biegi (ostatecznie ukończyło je połowa z zapisanych), w pełni zasłużyli na tytuł „Twardy jak stal” i to stal … nierdzewną 👍.




BIEG PAWŁOWICKI – 5 KM

I wreszcie nadszedł kres tego szalonego, biegowego weekendu. Ostatni z biegów, a zarazem najkrótszy. Bieg Pawłowicki na 5 kilometrów. Dla mnie bieg szczególny, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu, cała nasza skromna „smaczkowa” grupa zebrała się w komplecie, aby oficjalnie i wspólnie wytruchtać parę kilometrów. Nigdy nie startowałem w Pawłowicach, ale bieg, w którym teraz brałem udział, miał już swoją całkiem bogatą historię.

Pięć kilometrów na dosyć szybkiej asfaltowej trasie, to bardzo dobra okazja dla wszystkich okolicznych ścigaczy, aby pochwalić się swoimi umiejętnościami. Mnie akurat pojęcie „szybkości” w biegu jest całkowicie obce 😉, więc znalazłem inne powody do zadowolenia. Cieszyłem się, że nie pada zapowiadany deszcz, a bieg wreszcie rozegrany zostanie za dnia, co było miłą odmianą po poprzednich czterech nocnych, weekendowych startach 👍.

Dla naszej ekipy był to fajny czas pożartowania, pogadania o ostatnich biegach, porobienia wspólnych zdjęć, stąd nawet się nie spostrzegliśmy, jak spiker wzywał już wszystkich na rozgrzewkę.

Organizm bardzo dobrze znosił przebiegnięte w ostatnich godzinach przeszło 80 kilometrów, stąd postanowiłem go nie obciążać przedbiegową rozgrzewką 😉, choć muszę przyznać, że była robiona w sposób bardzo profesjonalny 👏.

Zaraz potem rozległ się sygnał do startu.


Praktycznie całą trasę przebiegłem w towarzystwie Ewy i Ady. I tak biegnąc i rozmawiając, starałem się w myślach przypomnieć, kiedy ostatni raz startowałem w asfaltowej piątce ? I za żadne skarby, żaden bieg, nie przychodził mi do głowy.

Truchtanie w drugiej połowie stawki na takim krótkim dystansie, to jest naprawdę bardzo pouczające i cenne doświadczenie. Przed biegiem widziałem zawodników, którzy się dłużej indywidualnie rozgrzewali niż później biegli w samych zawodach. Ustawili się w pierwszej linii na starcie, uzyskali czasy poniżej dwudziestu minut, oczekiwali na wyniki - czy załapali się na pudło w open czy klasyfikacji wiekowej ? A potem otrzymywali kolejny dyplom czy puchar do kolekcji. Mam ogromny szacunek i podziw dla takich dokonań 👏.


Ale ja widziałem także inny rodzaj emocji, zdecydowanie bardziej bliższy mojemu sercu. Emocji, które związane są z czerpania radości z samego uczestnictwa w biegu, przełamywania własnych barier, być może pokonania pierwszej piątki w życiu i to w towarzystwie życiowych partnerów, rodziny czy przyjaciół 👍. Widziałem ten wzajemny doping, słyszałem słowa mobilizowania się, słowa przyjemne i te mniej przyjemne, ale zawsze płynące z głębi serca. A potem doświadczałem tej wyjątkowej radości z osiągnięcia mety, radości zdecydowanie większej od tych, dla których były to kolejne zawody czy kolejne pudło w karierze.   

Gratuluję wszystkim, którzy te bariery przełamali, wystartowali być może po raz pierwszy w życiu. Ubrali sportowy strój i dali się ponieść emocjom. To jest takie naturalne, piękne i szczere 👏. I zachęcam Was do kontynuowania tej fajnej pasji.




Osobne gratulacje dla biegacza, który w tym parnym powietrzu przebiegł cały dystans w stroju … koguta 😅. Chłopie masz ode mnie szczere wyrazy uznania 👏.

I tak na mojej biegowej mapie, pojawiło się kolejne miejsce i kolejne zawody. Zawody bardzo dobrze przygotowane i zorganizowane 👏. Widać było, że tym wydarzeniem żyło całe miasteczko. Sporo kibiców dopingujących nas  na trasie, przybijających z nami piątki. Strażacy i wolontariusze zabezpieczający zawody, a potem spora kolejka do posiłku i możliwość podyskutowania i podzielenia się swoimi  wrażeniami w pięknym parku usytuowanym tuż przy starcie.




My zaś, jako smaczki, z małymi przygodami, zakończyliśmy swój udział bardzo owocnym spotkaniem integracyjnym, ale … to już temat na osobną opowieść 😉😋. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że