Przejdź do głównej zawartości

ULTRA ZADEK 70 KM

 

Jeszcze nigdy nie zaczynałem relacji od … teleportacji 😉😱

" Jest grudzień 2024 roku.

Mieszkańcy żyją zbliżającymi się Świętami, a środowisko biegowe losowaniem do trzeciej edycji UltraZADKA. Do wyboru trasy 30, 50, 70 i po raz pierwszy 100 km. Do rozlosowania 350 miejsc, ale chętnych co najmniej trzy razy więcej. Ja jestem jakoś dziwnie spokojny, bo podobno Organizator zarezerwował sobie pulę 20 miejsc do dyspozycji, a ktoś … tę relację z zawodów napisać musi 😉."

Proszę zapamiętajcie ten tekst, bo gdy po pierwszej edycji ZADKA pisałem, że narodziła się piękna biegowa tradycja i szykuje się mega wydarzenie na Opolszczyźnie, to mało kto mi wierzył. A potem, gdy szybko zapełniła się lista uczestników, to musiałem naprawdę się postarać, żeby Organizator powiększył ją o kolejne 50 miejsc dla niedowiarków, zapominalskich i spóźnialskich. Z drugiej strony, optymizm Orgów nie znał granic, bo jak mogli zgodzić się na deal, że Oni zwiększają pulę, a ja obiecuję się nie zgubić i nie biesiadować na bufetach 😉😂.

Organizując bieg 2 marca można spodziewać się każdej pogody. Od śniegu po pas, po wiosenne słoneczko. I nie wiem jakie układy ma Tomek tam na górze, ale druga edycja i po raz drugi, jak na marzec, pogoda wymarzona do biegania.

Mój dystans – 70 kilometrów startował o godzinie 6.00. A to dla mnie oznaczało pobudkę już o trzeciej. Wiem, że dla niektórych taka godzina nie istnieje, ale ja uwielbiam zaczynać ultra o wczesnej porze.

W biurze zawodów zastałem sporo biegowego towarzystwa. Najdłuższy dystans wybrało blisko stu biegaczy spośród 330 zawodników.

Oczywiście na wstępie serdeczne powitanie z Tomkiem, który chyba jako jedyny ma pełną wiedzę o ZADKU. Zwróćcie uwagę „o ZADKU”, a nie „w … zadku” 😉😂. Bo ZADEK to Zuchwałe Aktywności Dobrze Ekstremalnymi Kniejami. Tyle i aż tyle, bo znam takich którzy oczami wyobraźni widzieli chaszcze, bufety, jeziorka i wszelkie aktywności z tym związane 😉😱.

Mój numer startowy 7072 podobno nie był przypadkowy i należało go czytać w ten sposób, że na dystansie 70 kilometrów dopuszcza się, abym ich zrobił maksymalnie … 72. I gdyby potem patrzeć na mój końcowy dystans, to w sumie Organizatorzy niewiele się pomylili 😉.

Z Tomkiem niestety krótko, bo On zalatany, a ja pobiegłem to reszty znajomego towarzystwa. Dla mnie to była jedyna okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, zamienić parę słów, pożyczyć wielu wrażeń na trasie. Potem wszyscy zapewne ruszą żwawo do przodu, a ja swoim tempem i w sobie tylko wiadomym kierunku podążę za nimi 😅.

To były fajne przedbiegowe spotkania, a ilość osób które wtedy spotkałem i z którymi miałem okazję pogadać (a byli to tylko zawodnicy i zawodniczki z najdłuższego dystansu) świadczyła o tym, że UltraZADEK objął swym zasięgiem całą Polskę.




Moje wesołe rozmowy przerwała na chwilę odprawa techniczna Organizatorów. Piszę „na chwilę”, bo przeniosłem wzrok na scenę, a tam Tomek i Jego kolega Witek pokazywali jakieś strzałki prowadzące na … czołowe zderzenie 😱. Była wczesna poranna pora i ja wolałem nie myśleć o takich makabreskach. Zapamiętałem tylko, że moja trasa oznakowana jest kolorem zielonym, podobnie jak mój numer startowy - tutaj wymownie na niego spojrzałem, czy aby na pewno mam numer w takim kolorze, bo przy moim szczęściu różnie z tym bywa. Z ulgą zauważyłem, że kolor trasy i mój numer były „kompatybilne”, a co do reszty zawierzyłem po prostu mojemu … szczęśliwemu losowi 😀.



Na zewnątrz ciemno, ale blask ogniska i czołówki zawodników dawały niesamowitą atmosferę. Organizatorzy postanowili odliczać od 70 w dół 😉, a dla mnie był to sygnał, że mam jeszcze sporo czasu, aby pogadać z moją „czelendżową” rywalką Magdą i jednoznacznie zakomunikować Jej, że dzisiejsze zawody nie biorą udziału w naszym wewnętrznym wyścigu na jedno okrążenie.

Start, a wraz  nim przepiękny racowy tunel, w którym wystartowała setka zawodników z najdłuższego dystansu. No powiem Wam, pierwsze kilometry bajkowe i wymarzone. Bajkowe, bo unosząca się nad polami i w lasach mgła tworzyła niepowtarzalny klimat. Wymarzone, bo trzymając się towarzystwa Magdy, Julity i Michała i biegnąc jakimś kosmicznym dla mnie tempem 5:30/km co chwilę słyszałem „Jacku w lewo”, „Jacku prosto”. I tak sobie w duchu marzyłem, że gdyby stworzyli taką wersję garmina i to jeszcze z podpowiedzią „Jacku za kilometr bufet z pomidorową”, to po prostu bieganie byłoby boskie, a tak jest tylko … wymarzone 😉😂.




Po czwartym kilometrze moje harpaganowe towarzystwo poleciało do przodu, a ja zacząłem szukać resztek bombowca, obok dostrzegalni przeciwpożarowej, gdyż zgodnie z informacją uzyskaną od Naczelnego Ultrazadkowicza w osobie Tomka, taka atrakcja czekała mnie na trasie. Problem w tym, że na czwartym kilometrze ani jednego, ani drugiego nie zauważyłem. I gdy niepokój wkradł się w moje serce, na szóstym kilometrze wreszcie dostrzegłem wieżę. Z radością pobiegłem w las szukać tego bombowca … a za mną poleciało trzech kolejnych zawodników 😉. Na moje pytanie: też szukacie bombowca, odpowiedzieli, że polecieli ... za mną 😱😉. Przyrzekłem sobie, że odtąd swój entuzjazm będę wyrażał mniej werbalnie. Żadnego bombowca niestety nie znalazłem, pocieszałem się tym, ze poszukiwania, bez sukcesu, trwają już blisko 80 lat. Znalazłem za to współbiegacza, który obchodząc wieżę zapytał się mnie, czy to ta wieża, na którą można wejść 😉. Wyprowadziłem go z błędu, że do właściwej wieży jeszcze 5 kilometrów, poczytałem informacje na tablicy obok wieży, zamieniłem parę słów z przebiegającym w tym czasie Wojtkiem i ruszyłem dalej.





Siódmy kilometr a ja zacząłem … odczuwać głód, a tu paśniki puste😉. Przez następnych dobrych parę kilometrów tasowałem się na trasie z Basią i Tomkiem. Były krótkie wymiany zdań, wspólne pokonywanie malowniczych zbiegów i podbiegów, podziwianie mgiełek leniwie unoszących się nad polami.






I tak dobiegliśmy do pierwszego bufetu – przy wieży. Jeśli człowiek był jeszcze trochę senny, to tam błyskawicznie się obudził. Energetyczna muzyka, ale przede wszystkim niesamowita obsługa i stoły uginające się pod ciężarem wszelkiej maści smakołyków. A ja zastanawiając się co tu wybrać, skorzystałem z porady Alana taszczącego ogromny baniak, że należy zacząć od przepłukania gardła miejscowym izotonikiem, a potem dopiero wziąć się za degustację. Po wypiciu kubka, a może dwóch napoju, ogarnął mnie stan lekkiego unoszenia, stwierdziłem, że grawitacja nie istnieje, jedzenie nie jest najważniejsze, odwiedzę to miejsce i tak jeszcze dwa razy i w tej lekkości materii poleciałem na kolejny odcinek trasy tylko dla dystansu 70 kilometrów 😱😂 .





I tu jakby spod ziemi znowu wyrośli Basia i Tomek i tak w bliskim sąsiedztwie pokonywaliśmy kolejne kilometry.



Podziwiałem wszystko, uroki trasy, klimaty napotkanych miejsc i … troskę Organizatorów, którzy nawet przepiłowali co większe konary, abyśmy nie musieli skakać przez przeszkody 😉.  

Oczywiście nie mogło zabraknąć i czasu na zamienienie chociażby paru zdań z napotkanymi znajomymi, jak np. Agnieszką.

Czas mijał niemożliwie szybko. Ani się człowiek obejrzał, a tu Królewskim Traktem dotarł na dwudziesty kilometr do Korzonka i do kolejnego bufetu.





Najpierw małe zaskoczenie. Nie włączyłem programu lokalizacyjnego, który oferował Organizator, a tu jak spod ziemi wyrasta koło mnie … Tomek. Nie wierzę w takie przypadki, jak i słowa, że sprawdza tylko gdzie znajduje się wymagający największej troski zawodnik 😂.

Nie spodziewałem się, że leśny bufet czymś mnie zaskoczy, mając w pamięci obraz obfitego bufetu spod wieży i już zabierałem się za pałaszowanie dobroci, gdy dowiedziałem się, że należy przestrzegać higieny i zanim coś zacznę brać tymi oto łapami, to może najpierw bym je umył (żart)🤣 . Bufet z mydłem w płynie spotkałem pierwszy raz i oczywiście uwieczniłem dla potomnych.

Następny bufet dopiero za 10 kilometrów, więc mogłem spokojnie zająć czymś głowę, i skupiłem się na sposobie ... oznakowania trasy. Co prawda nie wierzyłem Organizatorom, którzy napisali że „powiesili 2000 tysięcy szlajfek”, bo to by świadczyło, że jest ich … dwa miliony, ale było ich naprawdę dużo. Do tego tabliczki kierunkowe czy naturalne drogowskazy. Tak analizując te oznakowania zaliczyłem … pierwszą pomyłkę, niedużą bo raptem sto metrów, ale zaraz człowiekowi zrobiło się lżej na sercu 😉.



Kilometry mijały niepostrzeżenie, kolejne napotkane osoby jak Renata, kolejne mijane urokliwe miejsca jak mostki i ani się człowiek nie spostrzegł jak na horyzoncie pojawiła się znajoma wieża, a wraz z nią suto zaopatrzony bufet.


I wtedy przyszło otrzeźwienie. „Chłopie tyś chyba zwariował. 32 kilometr, prawie połowa trasy, limit 14 godzin, a tyś to zrobił w cztery i pół godziny. Spoważnij. Gdzie twoja radość, gdzie twój apetyt?”. Nigdy, ale to przenigdy nie lekceważę takiego głosu rozsądku i zabrałem się do działania 😂😉. Zacząłem od Pauliny, którą poprosiłem o polecenie czegoś dobrego. Powiedziała skosztuj wszystkiego, a Jej kolega potrząsnął baniakiem i znacząco podkreślił … wszystkiego 😱😋😉. No przecież nie będę odmawiał Organizatorom, bo jeszcze gotowi się obrazić. Dwa talerze pomidorowej zniknęły błyskawicznie, kanapki jajeczna, pasztetowa i ze smalcem z ogórkiem po prostu rozpłynęły się w ustach i żołądku. Bogactwo napojów zachęcało, aby je pomieszać, a potem... zabrałem się za słodycze. Wtedy naszła mnie refleksja, że przecież tyle godzin do mety, a jedzenie musi się przetrawić, bo mądrzejsi ode mnie powtarzali, że z pełnym żołądkiem się nie lata 😋😉 .


Z drugiej strony, "reclikowe adhd" domagało się działań. Rozwiązałem ten dylemat bardzo szybko. Wziąłem leżące na stoliku ... pompony i zacząłem witać nadbiegających do punktu zawodników z dystansów 30 km i 50 km 😅. To było po prostu morze znajomych.






Z jednymi było to wspólne zdjęcie i lecieli dalej bo … wynik i miejsce. Z innymi wesoła rozmowa, pomaszkecenie na bufetach i … wskazanie właściwego kierunku biegu.









Spędziłem już na tym punkcie prawie godzinę i gdy tak zastanawiałem się, ile tu jeszcze mogę być, to zauważyłem, że na punkt w towarzystwie znajomej, zmierza Justyna, poznana na biegowym forum ZADKA.  Startowała Ona na dystansie 50 kilometrów.

To spotkanie, to zderzenie dwóch stylów pisania - Jej lapidarności z moją sążnistością😉I tak zastanawiałem się, jakie mam szanse w tej konfrontacji z... Jej Lapidarnością Justyną I 😉. Na ile zdążyłem poznać moją nową znajomą, wymieniając się celnymi ripostami pod zadkowymi informacjami, to zdawałem sobie sprawę, że dzieli nas sporo, żeby zrobić nawet jeden wspólny kilometr, ale chęć podjęcia wyzwania i … baniakowy eleksir dodały mi odwagi i pomyślałem raz kozie śmierć 😉😂. Na początku od razu zostałem zgaszony hasłem, że „polecimy tak długo jak długo będzie chemia… ta biegowa” 😱. Napiszę tak, że chemia to nie był przedmiot z którego byłem orłem, ani nawet … wróbelkiem 😨.

Koleżanka Justyny poleciała dalej trasą 30 kilometrów, a ja w towarzystwie mieszkanki Sulejówka rozpocząłem wspólny bieg, bo od tego miejsca nasze trasy były wspólne. Rozpocząłem to może za duże słowo, bo skoro Organizator tak pięknie zapraszał, to skorzystaliśmy i wdrapaliśmy się 144 schodkami na wieżę Nadleśnictwa Kędzierzyn Koźle. Widok z takiej wysokości był cudny. Widzieliśmy urokliwe trasy naszego biegu w całej okazałości.



Następne dziesięć wspólnych kilometrów to był … egzamin z chemii. Starałem się jak mogłem 😉. Na szczęście okoliczności przyrody przyszły mi z pomocą. Ten odcinek nie był specjalnie wymagający, a dodatkowo znałem go z rekonesansu trasy, który zrobiłem z ekipą Aktywnych z Key-Key. Mogłem zatem robić za przewodnika. No i robiłem. Przy fantastycznie oznakowanej trasie zamiast skręcić w … ekstremalne knieje skręciliśmy w lewo, wybierając szeroką drogę. 

Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że nie ma ani jednej z dwóch milionów szlajfek i tysiąca tabliczek. Justyna sprawdziła nawigację w garminie i stwierdziła, że pomyliliśmy się tylko o jakieś 250 metrów. Idąc drogą powrotną już dobre z pół kilometra, moja Znajoma patrząc w smartfona zauważyła, że do powrotu na właściwą trasę brakuje nam maksymalnie 200 metrów. Po następnym … pół kilometrze zauważyliśmy i szlajfki i tabliczki.

I dopiero gdy analizowałem już w domu przebieg trasy, zauważyłem że ta jednokilometrowa pomyłka spowodowała, że na moment z województwa opolskiego znaleźliśmy się w ... województwie śląskim.

Potem już bez problemu dotarliśmy do bufetu na 40 kilometrze zlokalizowanym na … górce zakochanych. Jak sama nazwa wskazuje, pobyt w tym miejscu przeznaczyliśmy na … zapełnienie naszych żołądków 😋😉, zabawiani przez duet Ani i Pawła. I przy okazji rzuciliśmy okiem na oferty … matrymonialne napisane na deskach i stołach wiaty przez poszukujących drugich połówek biegaczy😀 .

Zbieg z punktu, zbliżenie się do brzegu jeziorka i oświadczenie Justyny, że po doświadczeniach z pomyleniem drogi … oczywiście z mojego powodu, to teraz Ona odpowiadać będzie za przebieg trasy.

Wszystko fachowo przeanalizowała w swoim smartfonie, a potem przejęła na siebie obowiązek … dowodzenia. Muszę przyznać, że robiła to z gracją, a dodatkowo los Jej sprzyjał, bo moim zdaniem fragment trasy między 40 a 50 kilometrem był najpiękniejszym z i tak już pełnej uroków trasy.

W pakiecie z dowodzeniem przez Justynę, dostawałem także krótkie lekcje jak poruszać się po mokradłach. 




Mimo wielu wysiłków z mojej strony, w porównaniu do skoków Justyny mój styl wyglądał na lekko ... przyciężkawy 😉.

Potem była lekcja pozowania na mostku.



Bogactwo mostków sprawiło, że mogłem ćwiczyć do woli, ale tu chyba też nauka poszła … w las 😨.

Musicie wiedzieć, że u Justyny kluczowym słowem jest „natychmiast”, stąd też w tym tempie domagała się efektów swojej pracy, a te efekty w moim wykonaniu były mniej niż mizerne. Machnęła na mnie ręką, jako na egzemplarzu niereformowalnym i pozwoliła, abym pozował „w swoim starym stylu, bez pełnego uśmiechu z milionem zębów”. A ja pozostałem w niepewności czy mój brak stylu ma wpływ na chemię czy też nie 😱.


Ostatni pobyt w bufecie koło wieży. Przeszło 50-ty kilometr trasy, licząc nasze zagubienie. Po prostu żal się było rozstać. Na wszelki wypadek wrzuciłem w siebie zupę i kanapki, bo za nami wielu zawodników już nie było, a przecież jedzenie nie może się zmarnować 😋. Kolega od baniaka gdzieś przepadł, a Jego "podopieczne" stały puste w karnym szeregu. Miłe pożegnanie z mega sympatyczną obsługą punktu. No po prostu nie mogłem uwierzyć, że zobaczymy się dopiero za rok. Zrobiło się strasznie smutno i wzruszająco. Chwila powagi, która by mogła trwać i trwać. I w  tej podniosłej chwili, głos Justyny: „Jacek zrób mi zdjęcie … zadka” 😂. Cały nastrój prysnął jak bańka mydlana. Może to i dobrze, bo przed nami jeszcze 20 kilometrów, ale i mnóstwo czasu do limitu.


Ruszyliśmy na trasę i wtedy nie wiadomo skąd pojawiła się ciemna chmura i zaczął padać deszcz. Wszystko to trwało dosłownie chwilę.

A przed nami kolejny prowizoryczny mostek, połączony z desperacką „najostatniejszą” lekcją Justyny nauczenia mnie poruszania się z gracją.


Przecież ja poruszam się z gracją, tyle że słonia 😉. A spora różnica w wagach naszego duetu też nie była bez znaczenia. W efekcie prowizoryczny mostek zaczął się chybotać i zanurzać, moja znajoma zdążyła rzucić hasło „koniec lekcji”, a ja w ostatnim momencie uratowałem się przed kąpielą 😱.


60-ty kilometr – ostatni bufet. Tak zagadaliśmy się z wesołym towarzystwem, które obsługiwało bufet i tak pokosztowaliśmy serwowanych tam specjałów, że kompletnie zapomnieliśmy, że w tych okolicach znajdowała się bateria przeciwlotnicza z okresu II wojny światowej, jakiś bunkier i kamienie służące do obrządków okultystycznych.


Oczywiście nieśmiało próbowałem zwrócić uwagę dowódcy naszego biegowego patrolu na te sprawy, ale w odpowiedzi dostałem garść rozciągliwych żelków żebym mniej gadał, rozkaz trzymania się z prawej strony i … propozycję wrzucenia mnie do jakiegoś zielonego bajorka, żebym oprzytomniał i zrozumiał że dowódca jest tylko jeden i z nim się nie dyskutuje 😂😱. 

Dlatego biegnąc, mocno zaciskałem wargi, gdy Justyna tłumaczyła mi, że rura odpowietrzająca zbiornik to na pewno fragment łodzi podwodnej, a betonowy przepust drogowy prowadzi do ukrytego bunkra. Milczałem, a jednocześnie podziwiałem Jej wyobraźnię 😉. 

I dopiero jak byliśmy jakiś kilometr przed metą i minęliśmy górkę i mały zbieg, sprowadziłem moją koleżankę na ziemię i zauważyłem ze znawstwem, że do mety pozostał kilometr i to jest ten czas, w którym może poprawić fryzurę, upudrować nosek, bo za chwilę będzie meta, fotograficy, medale i tego typu podobne sprawy. I wtedy jak spod ziemi na trasie powitała nas ścianka biegu. Wesoły pomysł dla tych, którym, ze względu na celebryckie ego, jedna ścianka w biurze zawodów może nie wystarczyć 😉. My tam żadnymi celebrytami nie jesteśmy, w zasadzie bardzo skromnie, wręcz prawie niezauważalnie pokonaliśmy trasę biegu, ale taką okazją do zrobienia sobie zdjęcia nie pogardziliśmy. Justyna wręcz stwierdziła, że tych wspólnych zdjęć jakoś za dużo nie mamy.

W wyśmienitych humorach wbiegliśmy na metę. Oczywiście była radość, ale i żal, że te kilometry tak szybko upłynęły. We wspólnej ocenie zbyt szybko.

Sala gimnastyczna tętniła życiem, bufet działał na pełnych obrotach, a ścianka z podium zapraszała do siebie, bo Ci co byli … wściekli i szybcy dawno już zostali podekorowani 😅😉.

Na początku ustaliliśmy z Justyną priorytety. Wpierw zdjęcia na ściance, a potem jedzenie, jedzenie, jedzenie.

Moja biegowa partnerka nie mogła się zdecydować czy ustawić się na drugim czy na pierwszym miejscu podium. W mojej subiektywnej ocenie pierwsze miejsce należy się Jej za towarzystwo i dowodzenie na trasie, ale "tylko" drugie za maszkecenie na bufetach - to jednak nie jest jeszcze mój poziom 😋😉. I nie bez znaczenia jest tutaj Jej wtopa na bufecie pod wieżą, gdy wskazując na wuszt powiedziała: „Jacek czy to jest ten Wasz śląski … krupniok ? 😂” .

Potem ja wgramoliłem się na pierwsze miejsce. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Nie zawiodłem pod kątem zagubienia się, konsumpcji, robienia zamieszania wokół siebie i tym podobnych spraw. Mogłem na tym miejscu stanąć, bo ocena z chemii jeszcze nie została wystawiona.

A potem już zabrałem się za konsumpcję. W myślach próbowałem się doliczyć, który talerz zupy konsumuję. Wziąłem też parę różnych ciastek na deser. Justynie oczy zrobiły się niczym spodeczki jak zobaczyła co postawiłem przed sobą. A ja to sobie spokojnie zjadłem i nie patrząc w Jej wielkie jak talerze oczy, poszedłem po słodyczową ... dokładkę, bo jak zauważyłem, podczas w mojej konsumpcji, w bufecie pojawiły się kolejne ciastka. Czyżby Organizatorzy liczyli, że ja tego nie zauważę ? 😉

Gdy wreszcie zaspokoiłem … pierwszy głód zauważyłem, że na sali pojawił się szef wszystkich szefów czyli Tomek w towarzystwie Witka. Widać było po nim, że mimo ogromnego zmęczenia emocje z Niego zeszły, bo impreza nadzwyczaj się udała. To też była okazja do wspólnego zdjęcia. Bo jakby nie patrzeć Tomek był żywą reklamą hasła, że „bieganie łączy” i … ojcem chrzestnym mojej biegowej znajomości z Justyną. Tak więc Justku, jeśli masz jakieś zażalenia czy uwagi co do Reclika to spokojnie możesz złożyć je na ręce … Tomka. Tylko nie zdziw się, że w ramach pokuty dla Ciebie, a nagrody dla mnie każe … Ci w przyszłym roku zrobić ze wspólną setkę 😂😱.

Na chwilę zrobiliśmy przerwę w naszej wesołej rozmowie, bo przyszła kolej na nagrodzenie najlepszych zawodników w kategorii nordic walking na 70 kilometrów. Dla mnie to też była okazja, żeby szczerze pogratulować Kasi, która zajęła drugie miejsce.

Potem dziękowałem w duchu, że w tak zaawansowanym wieku nie mam jeszcze sklerozy, bo przypomniałem sobie, że przegrałem zakład honorowy z Tomkiem. Założyłem się o stówę, że na moim dystansie 70 kilometrów przekroczę ... sto kilometrów, a ja pomyliłem się raptem o … parę kilometrów. Więc jako przegrany, honorowo przekazałem pieniądze na charytatywną akcję „Dyrektor Biega po Windę dla Swoich Dzieciaków”. Justyna także pokazała swoje wielkie serducho i kupiła dwie piękne tace – efekt pracy wychowanków ośrodka „Promyczek”.


Pięknie się złożyło, że wspólnie z Justyną byliśmy do końca i doczekaliśmy podziękowań dla wszystkich wolontariuszy, którzy pomagali przy organizacji biegu. Jakiekolwiek słowa, jakikolwiek aplauz nie odda mojej wdzięczności dla Was. Byliście wspaniali pod każdym względem i mogę powiedzieć tylko i aż … Z CAŁEGO SERCA OGROMNIE WAM DZIĘKUJĘ 👏💗👏.

A gdy wszystko powoli dobiegało końca nadszedł czas na krótką, ale jakże miłą rozmowę z Tomkiem. Było krótkie podsumowanie biegowego dnia i plany na rok przyszły. Uchylę rąbka tajemnicy … będzie nowy dystans 100 kilometrów. Tomek pod rozwagę wziął moją propozycję, abym osobiście wytyczył i oznakował jakieś 20 kilometrów trasy 😉. W końcu brałem udział w obydwóch edycjach i na każdej zrobiłem najdłuższe dystanse, zatem doświadczenia odmówić mi nie można.

Nie może obyć się bez podsumowania. Ci którzy nie lubią czytać, już na początku dostali informację jak wyglądać będzie grudzień 2024 roku i rozpoczęcie zapisów na UltraZADEK.

Już po pierwszej edycji podkreśliłem, że Opolszczyzna doczekała się zawodów ultra na wysokim poziomie i nowej świeckiej biegowej tradycji. Żywiłem też nadzieję, że ekipie UltraZADKA i Fabryki Aktywności XYZ uda się utrzymać poziom z pierwszej edycji. Tu spotkało mnie zaskoczenie. Ci którzy byli na obydwóch edycjach potwierdzą, że poziom nie tyle został utrzymany, co wywindowany o kolejny szczebel wyżej 👍👏.

Znacie mnie, startuję dużo w całej Polsce i mogę śmiało napisać, że te zawody to moje TOP 5 najlepszych zawodów ultra. 

Całkiem niedawno na popularnym forum biegowym jeden z zawodników, dla których miarą sukcesu jest ranking, miejsce i czas, nazwał ludzi mojego pokroju „przygodowcami czy wręcz zawalidrogami”. Tak jestem taką osobą i wcale się z tym nie kryję.

Zrobiłem kilkadziesiąt ultra, zawsze mieściłem się w limicie i zawsze z radością wbiegałem na metę.  I jako taki "przygodowiec" mogę śmiało polecić Wam te zawody. Nie usłyszycie tu przed startem jacy to klasowi zawodnicy zaszczycili ten bieg (a Wy nawet z tylnego szeregu nie dostrzeżecie ich pleców), nikt nie zwinie Wam bufetu (bo o pięć minut przekroczyliście limit), przylatując na końcu nie zastaniecie resztek na stole, nie będzie opowieści o tym ile punktów dostaniecie za start w takim czy innym prestiżowym rankingu o którym nie mieliście zielonego pojęcia i wreszcie nie zapłacicie wygórowanego wpisowego, bo przecież najlepsi zawodnicy muszą otrzymać nagrody pieniężne.

Co dostaniecie w zamian ?

Przepiękną trasę, na której na pewno zrobicie swoje upragnione pierwsze ultra, na której możecie poprawić swój rekord długości biegu lub po prostu biegowo się sprawdzić. Jedno jest pewne – w każdym tym przypadku będziecie się doskonale bawić.

Mam dwie zagwozdki związane z pogodą – to jest początek marca, więc może być różna i znacząco skomplikować warunki na trasie. I tu rodzi się jeszcze większa zagwozdka – jak to jest możliwe, że ekipie UltraZADKA drugi rok z rzędu udaje się zagwarantować iście wiosenne warunki ? Mam dobrą znajomą, która przy takich okazjach mówi „nie drąż i nie wnikaj”, a że jest oficerem policji, to stosuję się do tej zasady 😉.

Na pewno nie wyjedziecie też głodni, ja wiem o czym piszę, bo się na tym … znam i kropka 😉😋. Bufety są równomiernie rozmieszczone, w tej edycji co 10 kilometrów, więc nie było potrzeby podjadania z plecaków jakichś zapasów na czarną godzinę.

Dostaniecie trasę oznakowaną dwoma milionami szlajfek i tabliczek. Nie można się zgubić, a to że ja się gubię to o niczym nie świadczy. Bo ja się nie gubię jedynie na drodze sypialnia – kuchnia 😂.

Ale co najważniejsze, będziecie mieli wrażenie, że Organizatorzy czekali tylko na Wasz przyjazd, że jesteście dla nich gościem specjalnym. I to bez względu jaki dystans biegniecie i jakie miejsce w nim zajmujecie. Takie rzeczy się wyczuwa. I takie rzeczy ja doceniam 👏.


Na co bym zwrócił uwagę. To jest impreza kameralna i fajnie gdyby taką pozostała. W moim przekonaniu przedział między 300 a 350 zawodników, to biorąc pod uwagę pojemność parkingów czy biura zawodów jest optymalną liczbą. Bardzo dobrym pomysłem był start zawodników o różnych porach. Warunki pogodowe sprzyjały, ale może być różnie, więc na pewno warto pomyśleć o zapewnieniu dostępu do pryszniców. 

I mega oklaski za stronę "biegową stronę fejsbukową" 👏👏👏. Praktycznie od dwóch miesięcy codziennie pojawiły się na niej ciekawostki związane z biegiem. Było to na tyle wciągające, że uaktywniły się i poznały takie biegowe „trolle” jak ja czy Justyna 😉😂.


Na koniec chciałbym podziękować Justynie za wspólne 40 kilometrów. Nie ukrywam, miałem lekki stres. Od początkowej telefonicznej relacji z trasy aż do minięcia linii mety. Ale teraz wiem, że w mojej ocenie, to była naprawdę fajna, poszerzająca wiele horyzontów, biegowa przygoda. Były wspólne kilometry, ale też przegadane godziny, przyśpieszone kursy pozowania i gwary, tony pozytywnej energii, które spowodowały, że nie nudziliśmy się swoim towarzystwem. Bardzo, bardzo dziękuję i z pewnym niepokojem oczekuję tej oceny z … chemii. Nie pogardzę nawet … dopuszczającym 😉😂😱.

W relacji, poza własnymi, wykorzystałem zdjęcia Justyny Sadowskiej i Marii Slisz.

 

Komentarze

  1. Dla mnie to był najprzyjemniejszy bieg ever. Początek z siostrą Sisters Yvonne, a środek i koniec z Tobą. Dziękuję za przegadane kilometry. W imieniu czytelników twojej blogowej relacji wyrażam wdzięczność za pominięcie katalogu poruszanych kwestii śląsjo-mazowieckich. Gdyby mieli je wszystkie przeczytać, to by się zestarzeli, zanim dotarliby do końca ;). Było bosko!
    Justek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Justyno dziękuję za te przegadane kilometry, ale i za wyrozumiałość dla mojego stylu biegania. Dziękuję za to, że podobnie jak ja podzielasz pogląd, że "bieganie nie składa się z pomiaru czasu i kilometrów, składa się z przeżyć ... "

      Usuń
  2. Brakło mi popcornu 😉🤣🤣🤣, Relacje lepsze niż nie jedna lektura. 👍

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

ULTRA BŁATNIA 24H DLA FILIPKA

  Z wiekiem człowieka łapią różne przypadłości, na jedną z takich, chyba już nieuleczalnych, zapadłem jakiś czas temu. W leksykonie chorób szczególnie dokuczliwych figuruje ona pod łacińską nazwą „Ultra Błatnia Vigintiquatuor horas caritatis”, co po polsku znaczy „Ultra Błatnia Charytatywnie 24 h” 😉😱😂. Gdy kilka lat temu trochę z przypadku, trochę z ciekawości zawitałem na tę imprezę dzięki zaproszeniu szalenie zakręconej pary młodych ludzi czyli Iwony i Arka Juzof, to przez myśl mi nie przyszło, że już po pierwszym starcie, w moim biegowym kalendarzu na stałe zagości zimowa i letnia edycja tej imprezy. Aby gościć na tegorocznej letniej edycji poświęciłem wiele. Ultra Błatnia została przeniesiona z czerwca na sam początek września. A początek września to także początek roku szkolnego. A już miałem zacząć studia na Uniwersytecie "Piątego" Wieku na kierunku „Topografia i orientacja w terenie”, na specjalizacji „Biegi i bufety, ze szczególnym uwzględnieniem limitów i kalori

ULTRA BŁATNIA 24H DLA KSAWEREGO

  Moja kolejna relacja z Błatniej. I pewnie myślicie co nowego można napisać z imprezy, która odbywa się dwa razy do roku i na której od wielu lat się bywa ? A ja niezmiennie odpowiadam, zawsze mam potężne dylematy co pominąć, co skrócić, bo tak wiele się dzieje. I zawsze straszę Magdalenę, Mateusza i Grzegorza, że zostanę tu kiedyś pełną dobę i napiszę … epicką relację 😱😂. I Oni zawsze słuchają tej mojej zapowiedzi z przerażeniem w oczach. I bynajmniej nie martwią się rozmiarami mojej opowieści, ale tym, czy ten dobrze zaopatrzony bufet byłby w stanie wytrzymać moje wizyty przez całą dobę 😂😋. Nie uwierzycie, ale robiąc te kilometry na poszczególnych pętlach, przyplątała się do mnie pewna szlagierowa piosenka zespołu Baciary, którą usłyszałem na jakimś plenerowym festynie poprzedzonym biegiem. Przyplątała się i odczepić nie mogła 😉. I już oczyma wyobraźni słyszę te głosy oburzenia – Reclik ty słuchasz takich piosenek ? 😱 A ja zawsze zastanawiam się jak to możliwe, że piosenka

JURA FEST OLSZTYN - AMONIT MARATON

  Po raz kolejny będę się powtarzał, ale lubię zaglądać na pierwsze edycje imprez biegowych. Może nie wszystko działa już tak jak powinno, ale widać ten ogromny entuzjazm i zaangażowanie u organizatorów, które z biegiem lat ustępuje miejsca pewnej rutynie i powtarzalności. Stąd z dużym zaciekawieniem wybrałem się do Olsztyna koło Częstochowy, gdzie po raz pierwszy zorganizowano dwudniowy JURA FEST OLSZTYN z sześcioma różnymi zawodami. Nie ukrywam, że mnie szczególnie zainteresował najdłuższy dystans czyli   Amonit Maraton. Już na wstępie widziałem dwa duże plusy – stosunkowo niskie wpisowe, bo raptem 79 zł na mój dystans oraz nazwisko głównego organizatora – Leszka Gasika. Jeśli imprezę robią doświadczeni biegacze to wiadomo, że możemy spodziewać się naprawdę fajnej biegowo trasy. I uprzedzając fakty tak rzeczywiście było. Był też i trzeci argument – spore nagrody pieniężne dla zwycięzców, ale akurat dla mnie jest on całkowicie nieistotny, by my koneserzy biegania nie startujemy że