Jedna ze złotych myśli Reclika brzmi,
że miesiąc bez startu w biegu górskim to miesiąc stracony 😀. Będąc wierny tej
myśli szukałem zawodów, w których dotychczas nie startowałem, a zarazem mógłbym
się dobrze biegowo pobawić.
I tutaj najlepszą rekomendacją
okazała się ta, której udzielił mi własny syn Piotr. „Tato zapisz się na
Beskidzki Topór. Ja tam w przeszłości zrobiłem Toporną Setkę, więc Ty sobie
spokojnie poradzisz na którymś z mniejszych dystansów”. Nazwa zawodów była mi
znana, Beskid Mały też nie był mi obcy, więc w pełni ufając Synowi, trochę na
spontanie, trochę na ostatni moment, zdecydowałem się na udział w tych
zawodach, wybierając klasykę gatunku czyli dystans 43 kilometry. Dodatkowo
wiedziałem, że dystans ten wybrała także Justyna, z którą doskonale mi się
biegło na Ultra ZADKU, więc w skrytości ducha marzyłem o powtórce z rozrywki 😉.
Krótka wizyta w biurze zawodów zaczęła się od mega sympatycznej rozmowy z obsługą. Dowiedziałem się, że pakiet startowy zawiera laminowaną mapę z trasą biegu i od razu sobie pomyślałem: a co się stanie, gdy ta mapa mi się zagubi czy się zniszczy, więc dla pewności poprosiłem jeszcze o … dwie 😂. Pani była na tyle miła, że jeszcze zrobiła mi zdjęcie z numerem startowym. Słowem obsługa full wypas, a to od razu nastraja optymistycznie do startu 👍.
Start i meta Beskidzkiego Topora
są w różnych miejscach, a że ze mną nigdy nic nie wiadomo, na wszelki wypadek
na miejscu startu w Andrychowie zameldowałem się już na około trzy kwadranse przed startem 😉. Liczna obecność innych zawodników uspokoiła mnie w przekonaniu,
że znajduję się we właściwym miejscu.
Zapowiadała się idealna pogoda do
biegania. Do startu na moim dystansie zgłosiło się 150 zawodników, a ja byłem
jednym z nielicznych, który nie posiadał imiennego numeru startowego – tak to
jest jak na bieg zapisuje się w ostatnim momencie.
To że w biegu wystartuje Justyna,
tego się spodziewałem, ale że spotkam tam także Mariusza to było totalne
zaskoczenie. Trzykrotny zwycięzca Ultramaratonu Leśna Doba pojawia się na
dystansie 43 kilometrów, to była chyba jakaś pomyłka? Mariusz szybko objaśnił
mi co i jak. Po prostu chciał sobie zrobić wybieganie przed kolejnym
wyczerpującym ultramaratonem, więc wsiadł w samochód zrobił 370 kilometrów i
oto jest 😅. Normalni ludzie popukaliby się pewnie w czoło, ale my biegowi wariaci
doskonale się rozumiemy, a ja wręcz jestem zaszczycony, że mam Coyota wśród
znajomych 👍. I tak moja malutka ogólnopolska grupa dyskusyjna stopniowo się
powiększała, bo do Justyny z Sulejówka i Mariusza z Włocławka dołączył Rafał z
Wadowic, który robił ten dystans w zeszłym roku i szczegółowo objaśnił nam
czego możemy spodziewać się na trasie.
Rozmowy przebiegały nam tak zajmująco, że nie przerwał ich nawet ... nadjeżdżający w najbliższym sąsiedztwie zbiórki zawodników pociąg 😉😱. I dopiero głos spikera oznajmujący nam, że start nastąpi za trzy minuty sprowadził nas na ziemię. Szybkie uruchomienie tracka w zegarku, życzenia powodzenia dla Mariusza i Rafała, wspólne odliczanie i start, który prowadził drogą w górę. Jednak już po kilkuset metrach skręt i moja ulubiona trailowa nawierzchnia.
Trasa jakoś tak od razu mi się spodobała. Dużo pofałdowanego terenu, ale za to w miarę szerokie górskie szlaki, stąd mogłem sobie pozwolić na bieg ramię w ramię z Justyną, zamieniając z Nią od czasu do czasu parę zdań. O zagubienie nie musiałem się martwić, bo trasa była dobrze oznakowana, a zarazem sporo osób biegło w naszym najbliższym sąsiedztwie.
Pierwsze żarty skończyły się po siódmym kilometrze, gdy zaczęło się dwukilometrowe podejście na Gancarz. Człowiek był jeszcze w miarę świeży, więc samo podejście tylko rozgrzało nasze nogi i zaraz potem czekał nas równie dynamiczny zbieg. Justyna pozwoliła sobie nawet na uwagę, że sporo luźnych większych kamieni na trasie przypomina Jej trochę Góry Świętokrzyskie. Mówisz i masz, jak spod ziemi pojawiła się tabliczka sygnalizująca, że właśnie znajdujemy się na … Łysej Górze 😀😉.
Kolejny zbieg i tak w okolicach
21 kilometra naszym oczom ukazał się pierwszy bufet. Takie widoki są jak miód
na moje serce. Parę zdań z obsługą, która słowem i czynem wspierała nas
zawodników 👏😋, złapanie oddechu, bo czekało na nas blisko dziesięciokilometrowe
podejście na Leskowiec.
Nie taki diabeł straszny jak go
malują. Podejście i owszem było długie. Jednak nie było specjalnie strome, po
prostu stopniowo i systematycznie pięliśmy się w górę. Jedynie czego
żałowaliśmy to zbyt małej ilości miejsc, z których moglibyśmy podziwiać widoki na sąsiednie pasma. Miało to jednak i swoje plusy. Zalesiona w większości trasa
powodowała, że przygrzewające coraz bardziej słoneczko niespecjalnie dawało nam
się we znaki.
Widoków może za dużo nie było, ale był za to mały bonus w postaci spotkania z całkiem sympatyczną … kózką, która koniecznie chciała się ze mną przywitać 😉.
Taki długi podbieg, który pokonywaliśmy praktycznie w milczeniu sprawił, że jedni zatapiają się we własnych myślach (ja), a inni wręcz przeciwnie, wpadają na szalone pomysły (Justyna) 😉😱. Moja towarzyszka, nagle i znienacka oznajmiła mi, że przyglądając się mijanym zawodniczkom policzyła, iż ma szansę na miejsce na pudle w swojej kategorii. W związku z tym drugi bufet, będzie zarazem naszym ostatnim postojem i po nim mamy się skupić na trochę szybszym bieganiu 😅😱. Powiedzieć, że byłem zaskoczony, to jakby nic nie powiedzieć 😉😱. W myślach przeprowadziłem wewnętrzną rozmowę z moim kręgosłupem, kolanami i … żołądkiem 😉😂, i po wspólnym „damy radę” wyprzedziłem Justynę i z pewną przewagą dotarłem na szczyt Leskowca, a tam skorzystałem z wszystkiego co oferował bufet 😋.
Zanim Justyna dobiegła do bufetu,
ja już zdążyłem się najeść, zrobiłem parę zdjęć i … byłem pełen energii, gotowy podjąć
wyzwanie, które postawiła przede mną moja biegowa partnerka 😅.
Następne kilometry były zupełnie
do nas niepodobne. Brak słów, brak żartów, brak przerw, za to dużo … biegania
lub energicznego podbiegania. Sam siebie nie poznawałem. Z bardzo zgodnej
współpracy mazowiecko-śląskiej zrobiła się bardzo zgodna … rywalizacja 😉. Każdy
ma swoją wewnętrzną motywację. Moją było to – szybciej skończę, to szybciej
dorwę się do posiłku regeneracyjnego na mecie 😂.
Podczas gdy ja podbiegłem zrobić
sobie selfi na szczycie Potrójnej, Justyna zgodnie z zapowiedzią ominęła ostatni
bufet i poleciała dalej w stronę mety. Nie powiem, trochę się natrudziłem, aby
do Niej dołączyć, a później ją lekko wyprzedzić 😅.
I tak stanęliśmy oko w oko z tym
co stanowiło crème de la crème tego biegu – pionową ścianą pełną luźnych
kamieni 😱. Od samego patrzenia w dół lekko kręciło się w głowach. Każdy pokonywał
te cudo po swojemu. Ja próbowałem lekkiego truchtu, inni niczym kozice, odbijając się od kamieni, lecieli w dół, ale minąłem też zawodniczkę, która
pokonywała ten dystans … tyłem.
Z ogromnym uczuciem ulgi powitałem koniec tego wymagającego fragmentu, zaraz potem za mną pojawiła się Justyna, która stwierdziła, że parę momentów z życia przewinęło Jej się na tym odcinku przed oczami 😱.
Ostatni kilometr, to już w miarę
spokojna trasa z charakterystycznym przebiegnięciem przez rzeczkę przed samą
metą. Justyna pognała pierwsza, a ja z małym opóźnieniem, bo moja artystyczna
znajoma obiecała nakręcić film z wyskoku przed metą, jakiego jeszcze nikt mi
nie nakręcił 😂. I powiem krótko, słowa dotrzymała, a Jej … jednosekundowy film
można podziwiać na moim fejsbukowym profilu. I tutaj uprzedzam zatroskane o
mnie osoby: tę relację piszę z domu i nie tkwię pomiędzy ziemią a niebem na mecie
Beskidzkiego Topora 😂😱.
Po minięciu linii mety okazało
się, że Justyna faktycznie zajęła trzecie miejsce w swojej kategorii. Justku
ogromnie Ci gratuluję 👏. Pokazałaś na trasie charakter, zmusiłaś Reclika do
wysiłku i w pełni zasłużyłaś na pudło. Ja w sumie też nie czułem się jakoś
specjalnie pokrzywdzony – tak skupiłem się na sprostaniu wyzwaniu mojej
towarzyszki, że zapomniałem o wszystkich bolących mnie kościach 😉😂, chociaż może
to był wpływ tego wspaniałego górskiego powietrza.
Nie miałem specjalnie czasu, żeby
rozwiązać ten dylemat, bo tuż za metą spotkałem Izę, moją znajomą z Rybnika,
która oczekiwała na swojego męża Wojtka, walczącego od kilkunastu godzin na
najdłuższym dystansie czyli Topornej Setce. Oczywiście Iza nie byłaby sobą, żeby
skracając sobie te oczekiwania, sama nie zaliczyła paru górek i nie zrobiła
przy okazji kilku wyśmienitych zdjęć. I tak sobie myślę, że podczas biegów
powinny być specjalne nagrody dla tych wszystkich, którzy oczekują swoich
partnerów na mecie. A biorąc pod uwagę częstość i długość tras, które pokonuje
Wojtek, to Iza zasługuje na nagrodę specjalną 👏.
Nagle spiker poinformował, że na
metę wpada Rafał z Rybnika, piąty zawodnik open i pierwszy w swojej kategorii na Topornej Setce. I kto mu
pierwszy składa gratulacje ? No jak to kto – ja 😀👏.
I jeszcze fajna rozmowa z
Michałem, który leciał mój dystans, ale ukończył go sporo przed nami i to mimo
tego, że na skutek pomyłki zrobił nadmiarowe kilometry.
A potem, wspólnie z Justyną
oddaliśmy się szaleństwu robienia zdjęć. Bardzo cenię w Justynie to, że w ogóle
mnie w tym nie ograniczała, sama wymyślając tematykę tych fotek 😉.
I tak, były zdjęcia poważne …
I były zdjęcia mniej poważne 😉...
Ale najważniejsze w tym wszystkim było to, że mogliśmy wspólnie wyrazić radość z ukończenia tego fajnego biegu.
Było coś dla ducha, musiało być także coś dla ciała. Posiłku regeneracyjnego to ja nigdy nie odpuszczam 😉😋.
Nakarmieni mogliśmy udać się w stronę podium, gdzie dekorowali zawodników w kategoriach open i wiekowych. Aż wreszcie nadszedł czas dekoracji biegaczy z dystansu 43 kilometry. Justyno jeszcze raz ogromne brawa i gratulacje. Czułem się zaszczycony, że i ja miałem swój malutki udział w Twoim osiągnięciu.
Fajnie się z Tobą biega - można pogadać na trasie, ale jak trzeba, to potrafisz człowieka tak zmotywować, że wylewa z siebie siódme poty.
I tak już na sam koniec napiszę, że mam nadzieję na kolejne wspólne biegi.
W relacji wykorzystałem także zdjęcia Justyny Sadowskiej i Mariusza Błędowskiego.
Jacku, świetnie opisałeś naszą beskidzką przygodę. To był bardzo fajny bieg. Dziękuję ci za towarzystwo i motywację. To, że coś znowu razem pobiegniemy rozumie się samo przez się. Taki team nie może się marnować w bezruchu ;)
OdpowiedzUsuńJustyno, ja też dziękuję. Naprawdę fajnie Cię było spotkać i zrobić ten dystans ciut dłuższy od maratonu 👍😅. Był Śląsk Opolski, teraz Beskid Mały, ciekawe gdzie teraz spotkamy się na biegowych trasach ?
UsuńZaryzykowałabym Olsztyn ;)
OdpowiedzUsuń